Rach ciach —
— następni gryzą piach.
Szast prast —
— another one bites the dust.
Kategoria: grafoman dramatyczny
eremita
nie rodzi się człowiekiem
rodzi się
dużym gnojkiem
z odstajacymi uszami
z odzywkami nie na temat
dorasta
ośmielany życzliwym ostracyzmem
karmiony uśmiechami
do własnych pleców
funkcjonuje
jak dziewica refleksji
w burdelu rzeczywistości
pomiędzy alfonsami kopniaków
umiera
z kokieteryjną ignorancją
siebie
i telewizora zza oboku
wieczną ściankę działową
racz mu dać Panie
K-ów, 2000.07.18, się wygrzebało.
Inspirowany, a jakże. Pisany troszkę na kolanie, więc gdzieniegdzie może kuleć.
Zanim Ziemia znękana w swym szalonym pędzie
Oddechu nieco zazna od człowieczej rasy,
zanim dziecię, jagniątko, lew wieczerzać będzie
razem w te, co Izajasz przepowiedział, czasy,
zanim z uśmiechem twoim, tkwiącym przed oczyma,
władcy świata całego i sąsiednich mgławic
skoczą sobie do gardeł, bo ich nie zatrzyma
ani historia Troi, ni Ypres, ni Racławic,
zanim legiony wojów, trubadurów wszelkich,
na drugim końcu świata w rzekach głowy schłodzą,
chwaląc twych oczu owal w pieśniach, bojach wielkich,
podciągnij se legginsy, bo trochę się schodzą.
Nim imię twe rozsławią od Tatr po Nairobi,
i pod Rowem Mariańskim, i nad Ziemi dachem,
zmień, pani, pas, na prawy, bo korek się robi,
a ktoś się w końcu wścieknie i stuknie cię w czachę.
Spiesz się, dziewczyno,
bo lata płyną
i rok po roku
nikogo w kroku.
Te, co z kuciapką
bawią się łapką –
szybko wyginą.
Spiesz się, dziewczyno!
Wyjaśniam po raz drugi i ostatni, że typu powyższego przychodzą mi do głowy całkowicie spontanicznie, a idąc za radą Sztaudyngera i swoim własnym doświadczeniem notuję wszystko jak leci, bo życie krótkie, a kto wie, kiedy Wena odwiedzi mnie ponownie?…
Nie licząc jakichś pożałowania godnych Scorpionsów w liceum, toto poniżej jest pierwsze. Ani to Barańczak, ani Łodziński, ani piękne, ani wierne… taka tłumaczeniowa statystyczna galerianka, tym gorsza, że próbowałem złapać za ogon naraz i srokę tłumaczenia oryginału, i srokę homeopatycznego choćby podobieństwa do polskiej wersji. W zasadzie to nie wiem nawet, czy można nazwać to „tłumaczeniem”. Ale śpiewać się da, o ile ktoś byłby na tyle zdeterminowany.
Edit: jeśli pod spodem widzicie ciemność, pomaga F5. Nie mam naprawdę już na nic siły.
RING THEIR BELLS
by Ryk E.Spoor Slashing through the Orcs (chorus) Crashing through the door (chorus) Then appears the Lich (chorus) We appear in Hell Oh, ring their bells with Prayers and Spells |
PADA TRUP
tłumaczenie: torero Poprzez białe drogi (chorus) Poprzez drzazgi futryn (chorus) Zombie zjawia się, (chorus) W piekle żeśmy som, Pada trup, wpada łup, |
Hanna Banaszak, „Jak pan mógł?”
Panie profesorze, jak pan mógł?
Ledwo przekroczyłam auli próg –
jak pan mógł?
W pustej sali, co się aulą zwie –
pan tak do tablicy przyparł mnie!
No, jak pan mógł?
Szczęściem huk od tego poszedł, co
sytuację oderotyzowało.
Panie profesorze, jak pan mógł? Jak pan mógł?
Chorus:
Co za naród! Co za ludzie!
Panie instruktorze, jak pan mógł?
Ledwo przekroczyłam szatni próg –
jak pan mógł?
Zaczajony wśród wiszących palt
z propozycją wyszedł pan tych salt!
No, jak pan mógł?
Szczęściem ja już o tem dobrze wiem,
czem te salta w paltach kończą się, wiem, czem!
Panie instruktorze, jak pan mógł? Jak pan mógł?
Chorus:
Co za naród! Co za ludzie!
Panie referencie, jak pan mógł?
Ledwo przekroczyłam biura próg –
jak pan mógł?
Zamiast sięgnąć do odnośnych akt,
sięgnął pan, de facto tracąc takt!
No jak pan mógł?
Szczęściem telefonu szefa dźwięk
w paraliżujący pana wprawił lęk!
Panie referencie, jak pan mógł? Jak pan mógł?
Chorus:
Co za naród! Co za ludzie!
Panie hydrauliku, jak pan mógł?
Ledwo przekroczyłam kuchni próg –
jak pan mógł?
Zamiast nadal reperować zlew,
pan zachował się regułom wbrew!
No, jak pan mógł?
Bóg wie co by nawyprawiał pan,
gdyby nie zaczepił się był pan o kran!
Panie hydrauliku, jak pan mógł? Jak pan mógł?
Chorus:
Co za naród! Co za ludzie!
Panie Romualdzie, jak pan mógł?
Skoro już przekroczył pan mój próg –
jak pan mógł?
Pan zabawił u mnie czasu kęs,
lecz czy ta wizyta miała sens?
Zjadł pan moc i usnął pan jak kloc,
i tak upłynęła nam calutka noc.
Panie Romualdzie, jak pan mógł? Jak pan mógł? Jak pan mógł?
Chorus:
Co za naród! Co za ludzie!
[tekst dzięki nieuświadomionej uprzejmości Autorki Piszę, więc jestem]
… i tak wyszło, że w drodze na wczorajszy koncert Pani Hani światło wieczorne ujrzała nowa zwrotka, powita za kółkiem gdzieś na Dietla, pomiędzy Rondem Grunwaldzkim a Krakowską:
Panie rewidencie, jak pan mógł?
ledwo przekroczyłam biura próg –
jak pan mógł?
Gdy nad cash flow pochyliłam się,
pan tak biegle zrewidował mnie.
No jak pan mógł?
Szczęściem zgasł szybciutko bilansowy tan,
gdy zaprezentował pan pasywów stan,
Panie rewidencie, jak pan mógł? Jak pan mógł?
Chorus [płaczliwie]:
Co za naród! Co za ludzie!
Następne zwrotki może się dopiszą, gdy znów się przebranżowię.
Nieszczególny, ale pierwszy w życiu i dlatego godzien utrwalenia. Limeryk. Z gatunku: „nie zabiorę ci dużo czasu, bo sam wskoczę pod paluchy, ale jeśli mnie nie utrwalisz, nie odczepię się na wieki”. Inspirowany powrotną trasą świąteczną. Chyba kanoniczny, choć nie jestem pewien co do długości wersu.
Pewien sadownik, gdzieś w gminie Brzostek,
na przyrodzeniu nałapał krostek.
Olał tę sprawę,
ale niebawem
któregoś ranka odpadł mu chwostek.
Znów jedna z tych chwil, kiedy stratą czasu jest w zasadzie tylko stukanie w kibort, bo słowa same pchają się na swoje miejsce. Śpiewać należy na melodię Kobranocki pt. „Biedna pani z domu starców„. Założenia merytoryczne jak w tytule.
Biedna pani z domu starców
zobaczyła śmierci szwadron
kiedy września dziesiątego
w łeb ją walnął wielki hadron
oo – oo – ooo…
Nim zmieniła się w dziwadło
nie pojęła wszystkich myków
w czarną dziurę ją wessała
zabaweczka dla fizyków
oo – oo – ooo…
Teraz sama jest hadronem
i powabne kwarki zlicza
nic już nie ma, bo się ziszcza
wielki plan Kononowicza
oo – oo – ooo…
Wczoraj znów, wbrew wcześniejszym deklaracjom, robiłem zakupy w weekend, zamiast załatwić je w ciągu tygodnia. Z tej okazji przypomniałem sobie elegię na weekendowe zakupy, popełnioną niegdyś. Realia się zmieniły [niektóre], ale warstwa emocjonalna pozostała bez zmian. Przeklejone, by ocalić od zapomnienia i ku pokrzepieniu serc. Elegia lekko poprawiona i stuningowana, ale jądro zostawiłem.
/me nie znosi marketów. Nie wiem, skąd się bierze,
że gdy jestem w markecie, zamieniam się w zwierzę,
co w swych oczach ma tylko dziką mordu żądzę,
by stąd wyjść jak najszybciej, tracąc swe pieniądze.
Zazwyczaj bywam z Żoną. Autka wszak nie mamy,
ktoś więc musi dotaszczyć ten bajzel do bramy,
by stwierdzić poniewczasie, że oprócz sprawunków,
co nam w domu niezbędne, mamy na rachunku
dwadzieścia kilo czosnku w specjalnej promocji,
zapałki pakowane po dwanaście w porcji,
sznyty, fryty, dendryty, plastikową odzież
no i łysą papugę, co wrzeszczy jak młodzież.
Wczoraj ujęliśmy temat trochę inną modłą,
wziąłem Listę Zakupów, bo mi Żonę zmogło
I zacisnąwszy zęby, pomaszerowałem
Tam, Gdzie Twoje Marzenia Dziś Staną Się Ciałem.
Weszłem. I już od progu czuję, że mnie drzaźni
wszystko, co robi na złość mojej biednej jaźni
No i już chcę wychodzić… Zluzuj, narratorze,
Kupuj, co masz kupować, i umieść to w worze.
Gdzie złocisze na wózek? Aha… już dociera…
złote poszły na Rynku, gdzieś na hamburgera.
Warrrrrk. Zostawił ktoś wózek. Głupi, kto nie bierze.
… a sumienie do dzisiaj wyje niczym zwierzę.
Skręcam w Dwudziestą Piątą. Jak jedziesz, ofiaro?
Miałem kupić lazanię, a to?… To? Makaron.
Bardzo śmieszne. Znów nawrót. Znowu nowa wizja.
Makarony są tam?… Nie. JEBUT!! Znów kolizja.
A tu – Nabiał Avenue. Pod numerem osiem
Jakaś babka z promocji ma czołówkę z łosiem,
co nagrabił na tyle, żeby dostać w kufę:
z wózkiem na jednym metrze robił zwrot przez rufę.
Co jeszcze? Ach, jest kurczak! Kurczak jest na mięsie.
…kurczaka niet na mięsie. Torero się trzęsie.
Kurczak jest nieco dalej. Formalnie w konsumach,
realnie… obok klocków, przy pluszowych pumach.
Cały market zjeździłem dziś już z osiem razy,
jeśli cukru nie znajdę, zdechnę od zarazy…
Aż nagle mam ochotę walnąć sobie w ryło…
Cukier jest na tej półce. WCZEŚNIEJ GO NIE BYŁO!!!!!
Wreszcie wpadam na kasy. Znowu nie wykręcę…
Zakupy trzymam w jednej, kartę w drugiej ręce,
koszyk pcham lewą nogą, międląc gdzieś wśród gwizdu,
żeby mi nigdzie bałwan nie pojechał w świat.
Tam baba lecąc, z dala grozi, szumi, wyje,
ryczy, jak dzik przed bitwą, miota się, grunt ryje,
już dopadła: jak boa wśród półek się zwija,
pali piersią, rwie zębem, oddechem zabija.
Jogurt spadł blisko miejsca dla palet do hurtu,
lezie baba, nie patrzy, wlazła do jogurtu.
Jeszcze tylko zapłacić i już droga wolna,
torero cały happy, niczym myszka polna,
więc dzwoni po taryfę. Jedźże szybciej, leszczu!
Więc czeka na taryfę. Z zakupami. W deszczu.
Taryfa nadjechała, kierowca się biedził,
pomógł mi nieść zakupy, część nawet odcedził.
Torero przeszczęśliwy. Jutro auto kupi.
Wreszcie skończył ten wierszyk.
[Mickiewicz jest głupi].
Nie patrzcie tak na mnie. Naprawdę nie tracę czasu na wymyślanie takich głupot. Po prostu przyszło to znienacka i żal było nie zanotować. Początek oczywiście nie mój, Wasze dzieci uczą się go w przedszkolach.
W pokoiku
na stoliku
stało mleczko
i jajeczko.
Przyszedł kotek
wypił mleczko
a ogonkiem
stłukł jajeczko.
Przyszła mama
kotka zbiła
i karteczkę
zostawiła.
Przyszedł tatuś
kartkę złożył
a mamusię
wychędożył.