Postanowiłem zrobić sobie małą przerwę w lekturze NLP i w zasadzie z miejsca przeczytałem tytułową krakowską odpowiedź na Krajewskiego i Dana Browna, jak chce to widzieć reklama przystankowa. Uczucia, delikatnie mówiąc, mieszane.
Proza i narracja, jeśli nawet jeszcze nie rewelacyjne, to co najmniej bardzo przyzwoite. Umiejętne operowanie niedopowiedzeniami, wartka akcja, sensowny „plot”, bajeczna scenografia i didaskalia wyczerpują w zasadzie warunki konieczne i wystarczające do tego, żebym mógł polecić książkę z czystym sumieniem. Autorom udało się bardzo zręcznie oddać nastroje wydawałoby się zupełnie sprzeczne, jak choćby klimat przedwojennego Kazimierza i gestapowskiej machiny śledczej. Do tego dochodzą bardzo dobre, a przynajmniej mocno zawyżające poziom skład i korekta – książkę czytałem w biegu, jak większość ostatnio, ale w oczy nie rzuciła mi się ani jedna literówka, czyli rzecz wydana w moim odczuciu według starej szkoły, co jednak wystarcza, żeby edytorsko jaśnieć na tle szajsu, o którym pisałem już tutaj wielokrotnie. Czemu więc taki niesmak pozostał?
Primo – dygresje. Książka, co zresztą podkreśla okładka, skrzy się od literackich i filmowych nawiązań. I można mieć zabawę, śmiać się w momentach, w których bohater daje drugiemu jakąś forsę na waciki, bohaterka każe Samuelowi zagrać to jeszcze raz, czy w scenach, gdy policyjni konfidenci rozpoznawani są po stwierdzeniu, że w Krakowie najlepsze ziemniaki są na placu żydowskim, ale to jakieś takie… plebejskie. Rozumiem, że subtelniejsze aluzje nie mają szans przebić się do targetu tej książki, czego najlepszym dowodem jest Sapkowski [do którego żaluzja jest notabene jedną ze śmieszniejszych w książce], którego odzywki królewskie typu „Non possumus!” albo wtręty „Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą” przechodzą niezauważone i bez echa nawet u tych, którzy ze swojego krytykanckiego stolca zarzucają mu pisanie dla pospólstwa – ale nawiązania w „Sekrecie Kroke” według mojej subiektywnej oceny są i będą lotów niespecjalnie wysokich, choć oczywiście ktoś może w nich znaleźć dowód swojej błyskotliwości i obycia. Ja nie. Ale całości to nie psuje, co najwyżej wywołuje leciutką czkawkę.
Dużo gorszą i w sumie niewybaczalną rzeczą jest jej scenografia. W samych jasnych barwach przedstawieni są tam praktycznie tylko mieszkańcy Kazimierza. Owszem, odmalowany jest konflikt rodzinny, jednak obraca się on praktycznie primo dokoła buntu nastolatki, secundo dokoła dylematu „ruszyć z Kazimierza w świat, czy nie”. Cała reszta Krakowa i Polski jest fatalna, aj waj, jaka fatalna. Niekazimierscy Polacy to albo wyrwani z czworaków sanacyjni policjanci, albo patriotycznie zaślepiona hołota, albo bohema żywcem przeniesiona z „Balu w operze”, ani śladu bohatera pozytywnego. Wszystko buractwo i oczywiście antysemityzm, rozrzucający antyżydowskie ulotki, klnący jak szewc, a w najlepszym razie parający się banditierką. W tle agenci, jeden służący – o zgrozo! – Watykanu, drugi – potomek rodziny carskiej, chwilowo na żołdzie faszystów [swoją drogą zabawnie brzmią w ksiażce politpoprawni „naziści”, ale to szczegół]. Sympatię dla bohaterów ma budzić jedynie fakt, że obaj w przeszłości walczyli w Hiszpanii przeciwko – jakżeby inaczej? – reżimowi frankistowskiemu. W tym kontekście zarzut, że fabuła wybiela praktycznie tylko księcia na żołdzie hitlerowców oraz o to, że rozterki agentów dziwnym trafem obracają się w antykościelną filipikę [bo niemiecki agent jest nim na zasadzie „nie chcem, ale muszem”], jest doprawdy nędznym czepianiem się formy i gryzieniem po kostkach, niegodnym wspomnienia na salonach. Autorzy mają naprawdę niezgorszy potencjał i książka przelatywana pobieżnie daje naprawdę dużo zabawy; kiedy jednak zaczyna się ją smakować, cała przyjemność czytania idzie w diabły. A szkoda, naprawdę szkoda.