Yay!

Pan dozorca poluzował smycz:

„Dzień 1 lipca oznacza powrót na półki sklepowe krzywego ogórka i bulwiastej marchewki – oświadczyła unijna komisarz ds. rolnictwa Mariann Fischer Boel. – A mówiąc poważnie, to konkretny przykład działań na rzecz ukrócenia zbędnej biurokracji. Nie ma takiej potrzeby, aby tego typu sprawy były regulowane na poziomie UE. O wiele lepiej będzie, jeśli pozostawimy to podmiotom działającym na rynku”.

No ale nie popadajmy w szkodliwy dogmatyzm i zaślepienie ideologiczne, brak kontroli grozi wszak rozkalibrowaniem konwergencji:

Ostatecznie KE poszła na kompromis, zachowując standardy dla 10 kategorii owoców i warzyw, które w sumie stanowią 75 proc. rynku [podkr. torero].

Jak podają ostatnie badania opinii publicznej, poparcie dla idei europejskich i partii prointegracyjnych wzrosło w ostatnim miesiącu i wynosi 429,32%.

Tu hum yt mej konsern.

Pamiętacie bajkę z dwoma niedźwiadkami, Dżekim i Nuką? Jutro wychodzi drugi odcinek, dołączony do „Polska The Times”, niestety na VCD. A jeśli ktoś chce od razu kupić całość, można skontaktować się z Domem Prasy [adres na stronie], wtedy wyślą całość, 9 odcinków za circa 50 zł. Enjoy.

Update [2009-07-02]: a idźcie w cholerę wy, którzy takie coś wypuszczacie. Film z lektorem zamiast podłożonych głosów, brak tytułowej piosenki po hiszpańsku (?), a zamiast tego dostajemy bohaterów i cały film tłumaczony bez wyciszenia z niemieckiego. Utwierdzam się w ksenofobicznym przekonaniu, że ten język nadaje się tylko do komend wojskowych i egocentrycznych [„ja! ja! oh, ja!!!”] pornosów. Na całe szczęście zainstalowałem sobie wreszcie mplayera i nie muszę już przełączać się na win, żeby móc to obejrzeć. Ale i tak wykonanie obsysa.

QOTD.

Tomasz Majewski w dzisiejszej „Polsce Gazecie Krakowskiej”:

– We wszystkich talk-show już Pan był?
– Nie wiem, czy we wszystkich, bo ja nie wiem, ile ich jest. Nie oglądam telewizji. Z tych, które wiem, że są, nie byłem u Kuby Wojewódzkiego. Byłem zaproszony, ale nie chciałem iść. Dla mnie to za głupie.

Słowo daję, coraz bardziej lubię tego faceta. Edit: cały wywiad tutaj. Mocny jest.

Sekret Kroke.

Postanowiłem zrobić sobie małą przerwę w lekturze NLP i w zasadzie z miejsca przeczytałem tytułową krakowską odpowiedź na Krajewskiego i Dana Browna, jak chce to widzieć reklama przystankowa. Uczucia, delikatnie mówiąc, mieszane.

Proza i narracja, jeśli nawet jeszcze nie rewelacyjne, to co najmniej bardzo przyzwoite. Umiejętne operowanie niedopowiedzeniami, wartka akcja, sensowny „plot”, bajeczna scenografia i didaskalia wyczerpują w zasadzie warunki konieczne i wystarczające do tego, żebym mógł polecić książkę z czystym sumieniem. Autorom udało się bardzo zręcznie oddać nastroje wydawałoby się zupełnie sprzeczne, jak choćby klimat przedwojennego Kazimierza i gestapowskiej machiny śledczej. Do tego dochodzą bardzo dobre, a przynajmniej mocno zawyżające poziom skład i korekta – książkę czytałem w biegu, jak większość ostatnio, ale w oczy nie rzuciła mi się ani jedna literówka, czyli rzecz wydana w moim odczuciu według starej szkoły, co jednak wystarcza, żeby edytorsko jaśnieć na tle szajsu, o którym pisałem już tutaj wielokrotnie. Czemu więc taki niesmak pozostał?

Primo – dygresje. Książka, co zresztą podkreśla okładka, skrzy się od literackich i filmowych nawiązań. I można mieć zabawę, śmiać się w momentach, w których bohater daje drugiemu jakąś forsę na waciki, bohaterka każe Samuelowi zagrać to jeszcze raz, czy w scenach, gdy policyjni konfidenci rozpoznawani są po stwierdzeniu, że w Krakowie najlepsze ziemniaki są na placu żydowskim, ale to jakieś takie… plebejskie. Rozumiem, że subtelniejsze aluzje nie mają szans przebić się do targetu tej książki, czego najlepszym dowodem jest Sapkowski [do którego żaluzja jest notabene jedną ze śmieszniejszych w książce], którego odzywki królewskie typu „Non possumus!” albo wtręty „Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą” przechodzą niezauważone i bez echa nawet u tych, którzy ze swojego krytykanckiego stolca zarzucają mu pisanie dla pospólstwa – ale nawiązania w „Sekrecie Kroke” według mojej subiektywnej oceny są i będą lotów niespecjalnie wysokich, choć oczywiście ktoś może w nich znaleźć dowód swojej błyskotliwości i obycia. Ja nie. Ale całości to nie psuje, co najwyżej wywołuje leciutką czkawkę.

Dużo gorszą i w sumie niewybaczalną rzeczą jest jej scenografia. W samych jasnych barwach przedstawieni są tam praktycznie tylko mieszkańcy Kazimierza. Owszem, odmalowany jest konflikt rodzinny, jednak obraca się on praktycznie primo dokoła buntu nastolatki, secundo dokoła dylematu „ruszyć z Kazimierza w świat, czy nie”. Cała reszta Krakowa i Polski jest fatalna, aj waj, jaka fatalna. Niekazimierscy Polacy to albo wyrwani z czworaków sanacyjni policjanci, albo patriotycznie zaślepiona hołota, albo bohema żywcem przeniesiona z „Balu w operze”, ani śladu bohatera pozytywnego. Wszystko buractwo i oczywiście antysemityzm, rozrzucający antyżydowskie ulotki, klnący jak szewc, a w najlepszym razie parający się banditierką. W tle agenci, jeden służący – o zgrozo! – Watykanu, drugi – potomek rodziny carskiej, chwilowo na żołdzie faszystów [swoją drogą zabawnie brzmią w ksiażce politpoprawni „naziści”, ale to szczegół]. Sympatię dla bohaterów ma budzić jedynie fakt, że obaj w przeszłości walczyli w Hiszpanii przeciwko – jakżeby inaczej? – reżimowi frankistowskiemu. W tym kontekście zarzut, że fabuła wybiela praktycznie tylko księcia na żołdzie hitlerowców oraz o to, że rozterki agentów dziwnym trafem obracają się w antykościelną filipikę [bo niemiecki agent jest nim na zasadzie „nie chcem, ale muszem”], jest doprawdy nędznym czepianiem się formy i gryzieniem po kostkach, niegodnym wspomnienia na salonach. Autorzy mają naprawdę niezgorszy potencjał i książka przelatywana pobieżnie daje naprawdę dużo zabawy; kiedy jednak zaczyna się ją smakować, cała przyjemność czytania idzie w diabły. A szkoda, naprawdę szkoda.

Snapshot.

Na wycieraczce pod moimi drzwiami skomle tęsknie wirtualizacja, w przedpokoju, mnąc powycierane cyklistówki i galabije, czekają Civ4 i Hearts of Iron II, chcące pogonić, ile fabryka dała, na krakowskich ulicach ocierają się o mnie nieprzywocie chętne do przetestowania – czy choćby do podejrzenia – nowe distra, pod łóżkiem mruczy zachęcająco Eclipse… czyżby to znak, że najwyższy czas znów popełnić nikomu nie potrzebny w gruncie rzeczy zakup i wyszykować sobie nowego fatherboarda, procka i grafikę?

Yeah!

Odczyt karty inteligentnej przez klienta RDP tunelowanego po ssh via inet działa… jakoś bez przekonania, nawet e8400 przy symulowanym odczycie przez LAN wydaje się głęboko zastanawiać nad całą sytuacją, bo odpowiada po jakiejś minucie. Nie mam koncepcji, które motto wpisu wybrać: Mała rzecz, a cieszy, czy Operacja się udała, tylko pacjent nie przeżył.

Prawdopodobnie największe przetasowanie polityczne od ’89.

„GP” z łonetem donosi, że wskutek konieczności zakupu dekoderów do naziemnej TV cyfrowej 1.4 mln lemingów elektoratu może zostać pozbawionych codziennej dawki mózgoanihilatora z telewizji. I w ten oto sposób – co mało prawdopodobne, mieszkańcy górnych szczebelków drabiny dziobania nie są aż takimi debilami – rewolucja technologiczna może zainicjować rewolucję bezprzymiotnikową, czego sobie i Państwu życzę. Co, jak wspomnaiłem, jest jednak mało realne; kto dalej w to wierzy, niech sobie przypomni, o co toczyły się największe walki po ogłoszeniu niepodległości na Litwie.