Z porannej prasóweczki.

People in the UK eat more bananas than monkeys. In 2014, they ate 73,432,384 bananas and only 6 monkeys.

* * *

Optymista – szklanka jest w połowie pełna.
Pesymista – szklanka jest do połowy pusta.
Feministka – szklanka jest gwałcona.

* * *

Olewając 60 ostatnich wiadomości od dziewczyny można się sporo o niej dowiedzieć.

* * *

EDIT: i jeszcze jeden, przecudnej urody:
– Cześć! A gdzie twój kolega?
– Niedźwiedź go porwał.
– Jak to? A dokąd?
– W różne strony…

Na marginesie Comneya.

W sprawie „wyskoku” szefa FBI powiedziano już chyba wszystko i wylano ochaście pierdylionów łez [z czego fafnaście krokodylich]. Ponieważ wszystko już było, ja również nie napiszę niczego nowego – pozwolę sobie tylko autoreklamowo przypomnieć notkę sprzed ponad siedmiu lat. Od tego czasu zmieniło się niewiele, może za wyjątkiem nasilenia tematu.

Stratocaster.

Wbrew opinii TŻ uważam się za osobę zorganizowaną. Owszem, miewam pewne tematy tam, gdzie nie wypada głośno o tym mówić, ale nie wynika to z braku organizacji, tylko z odmiennej niekiedy hierarchii priorytetów. Ale nie w tym rzecz.

W porównaniu do reszty ekosystemu bezczelnie uważam się również za osobę mającą czas. Jestem/bywam oczywiście zarobiony, ale przy całym tym zarobieniu mam czas na rzeczy naprawdę istotne „sam z siebie” – tutaj GTD naprawdę rozwija skrzydła i pokazuje, że zarobienie to tak naprawdę stan umysłu, nie kalendarza. Nie: mogę coś zrobić, jeśli mnie naprawdę przypili. Mogę coś zrobić, jeśli sam uznam to za istotne, niezależnie od istnienia bądź nieistnienia presji czasowej. [Aż sobie przeczytałem ten akapit pięć razy z radości, tak mi samoocena skoczyła po napisaniu].

[Malutka dygresja dotycząca GTD {NMSP}, co podaję Ci pod rozwagę: o ile nie jesteś roślinką, NIGDY nie będziesz mieć fizycznie tyle czasu, żeby zrobić wszystko. Jeśli więc spotykasz ludzi, którzy żyją generalnie spokojniej, różnica nie wynika na ogół z takiego czy innego obciążenia pracą, większość ma swój etat, MUSI WIĘC wynikać z czegoś innego. Przemyśl to. I jeszcze raz. Da capo senza fine].

Mam czas na mnóstwo rzeczy, na które osoby pozornie bardziej poukładane ode mnie i generalnie sprawiające wrażenie bardziej dojrzałych nie mogą się nijak pisać – o ile np. wbrew szumnym deklaracjom chęć poprowadzenia biznesu nie jest znów u niektórych aż taka mocna. Z dziećmi pobędę. Film zmontuję. Książkę przeczytam. W domu zrobię, co trzeba. Korpo na razie też jakoś się nie przewraca, przynajmniej nie z powodu mojego braku czasu.

Skąd więc ten wpis?

* * *

W rozsądnych granicach stać mnie finansowo na większość tzw. normalnych hobbies. Zajmę się na ogół rzeczami, na które mam ochotę. Dowcip polega na czymś, co roboczo nazwę „przekleństwem [ultra]szerokiego horyzontu”, o czym kiedyś już marudziłem; na pojedyncze zajęcie ponadplanowe miałbym czas, na multum interesujących mnie rzeczy czasu brak. Tyle, że w porównaniu do normalnego życia nic nie da się z tym zrobić.

Weźmy tytułowego Fendera. Mógłbym sobie go sprawić z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale po paru dniach pewnie bym go odłożył na wieczne zakurzenie. Nie dlatego, że – jak pewnie ktoś zarechocze – cechuje mnie słomiany zapał. Nie cechuje. Gdyby spektrum alternatyw nie było tak bogate, pewnie zostałbym drugim SRV czy innym Satrianim [i paradoksalnie dlatego życie w małoalternatywnej komunie było pod tym względem łatwiejsze]. Nie w tym rzecz. Po kilku dniach coraz głośniej zaczęłaby dochodzić do głosu coraz bardziej natrętna myśl: „Ja tu młócę, a tyle książek jeszcze nieprzeczytanych… Wziąłbym się za ten model… Wypadałoby zrobić posadzkę w garażu, choćby dla dobrego samopoczucia… Wypadałoby wreszcie nauczyć się jakiegoś języka na poziomie expert… Python, a może Lisp? A może hiszpański albo chiński? Podstawy przecież mam. A co z tą Cywilizacją? Ja nie dam rady wygrać na najwyższym poziomie? Ja?… A miałem posadzić bonsai” I tak dalej, i tym podobne.

Zwracam uwagę, że NIE ma to porównania z klasyczną sytuacją statystycznych typu „brakuje mi czasu”. Statystyczny nie ma czasu na rzeczy podstawowe, często przy okazji miewając problemy z ustawieniem podstawowej hierarchii ważności. Do spółki z pewnym znajomym – z której, patrząc po kilku latach, byłbym ustawiony już chyba do końca życia – brakowało tylko wypełnienia przez niego arkusza w GoogleDocs. Nie udało mi się doprosić go o to przez trzy miesiące.

Nie ma porównania, bo nie umiem wypracować „hierarchii frapowalności” [czytamy dokładnie, do kroćset! Tam jest „r”!] tematów nieobowiązkowych. Z obowiązkowymi nie ma problemu.

Wiem nawet, co jest czynnikiem różnicującym. Po prostu w przypadku spraw innych niż hobbies jestem w stanie nadać im priorytety i hierarchię, czyli po prostu ocenić ich przydatność i sensowność jednym spójnym systemem oceny. W przypadku zajęć fakultatywnych – po prostu nie da się, bo czym właściwie miałby być ten priorytet?

* * *

Odpowiedzi widzę trzy. Pierwsza – mimo wszystko kryterium użyteczności. Niejednokrotnie już zdarzało się, że rzeczy całkiem „odczapne” wielokrotnie przydawały mi się w pracy czy normalnym życiu… ale ileż można robić wszystko z widniejącym na horyzoncie celem? Świadome życie potrafi być męczące. Druga – wybrać coś, co pozwoli po sobie zostawić więcej, niż gustowne epitafium; stawanie się jednym z owych „chłopców z deszczu po czterdziestce” z piosenki Rodowicz, „którym nie wychodzi, ale ciągle młodzi są”, zaczyna być wszak niepokojąco aktualne. Trzecim wariantem wreszcie, którym w sumie dość przypadkowo podzielił się ze mną ostatnio w luźnej rozmowie potencjalny klient, jest kryterium „przydatności” dla życia wiecznego, sugerując mi to zwyczajnie przemodlić; sam pomysł wydaje się być sensowny, choć aktualnie jest to trochę strzelanie z armat do wróbli.

Odpowiedzi trzy… i dalej nie wiadomo, którą wybrać, co mimo pozornego przeintelektualizowania sprowadza mnie do punktu wyjścia. Z bezdecyzyjności ucieka dzień za dniem, aż patrzeć hadko. A wszystko razem każe mi przekornie sądzić, iż Hobbyści przez duże H to zdecydowanie przereklamowany towar, gdzie ich Pasja nie jest żadną pasją, a jedynie jednoelementową alternatywą dla tradycyjnego przepieprzania życia pomiędzy facebookiem i „Dlaczego ja?”…

Z czego oczywiście też nic nie wynika. Chyba muszę znaleźć sobie jakąś pracę fizyczną.

Da gejm.

Dobble. Podręcznikowy przykład marketingu. W swojej niszy – gry familijnej, prostej, intergeneracyjnej, wciągającej, krótkiej – zdecydowanie bezkonkurencyjna.

Dupełeczko jak po paście do butów. W środku – 55 okrągłych kart, instrukcja i niewielka ulotka. Na każdej karcie osiem symboli, każde dwie karty mają ze sobą wspólny jeden symbol [czasem symbolizowany większym obrazkiem, czasem innym położeniem na karcie]. Jedna dla ciebie, jedna dla mnie, reszta na stosik. Odkrywamy jedną. Kto pierwszy znajdzie i nazwie głośno symbol identyczny na swojej i odkrytej właśnie karcie – wygrywa „lewę” i zabiera znajdźkę. I tak do skończenia talii, wygrywa, kto ma więcej; reszta reguł to wariacje na temat.

I D E A L N A w swojej klasie. Rozgrywka z marszu trwa parę minut, więc można ją rozegrać gdziekolwiek. Zasady pojmie nawet przedszkolak. W dowolnym momencie można przerwać. Brak handicapu wiekowego. Niemal dowolna liczba osób. Choć jakość kart to jedyne, co możnaby poprawić, to żadne charakterystyczne zagięcie, etc. nie stwarza przewagi dla „znającego talię”. W zasadzie nie trzeba nawet tasować. Gra niekompletną talią nie robi w zasadzie różnicy.

Wady? Coż, przez to cholerstwo życie rodzinne co prawda mocno się było zintensyfikowało, ale wciąż nie udało mi się przetestować kupionej jeszcze przed świętami „Historii”…

Uniwersalność ponadpartyjnej estetyki.

No to jeszcze jeden cytat dzisiaj.

Zdetonowany przez Lewandowskiego wolej to piękno pierwotne, jak pierwotnie piękne są dryblingi a la Zidane’owska ruleta, perfekcyjnie wykonany rzut wolny a la Pirlo czy chirurgicznie precyzyjny wślizg a la Nesta, doprawdy, okruchów ideału piłka nożna oferuje bezlik. Niezbędne są tu powtórki w zwolnionym tempie, by epizod zamknięty w mgnieniu oka zamienić w sztukę kontemplacyjną; to zupełnie inny rodzaj estetycznego przeżycia od całego meczu w Sewilli, w którym należy się zatracić i zapomnieć o bożym świecie.

Słowo daję, wystarczyłoby zmienić ledwo słownictwo piłkarskie, na – bo ja wiem? – architektoniczne? malarskie?, a zachwyty Steca możnaby śmiało zamieszczać w „Do Rzeczy” i opatrywać podpisem Łysiaka, świadcząc piórem o ponadczasowych wyznacznikach zachwytu. Ten sam styl, maniera, wrażliwość i bezbłędna umiejętność czarowania słowem i patosem [o proszę, też mi się tak zaczyna robić]. I na wieki bez oficjalnego potwierdzenia, bo wprzódy intestium crassum wypączkuje mi kaktusem, niźli redaktor „GW” przyzna się do inspiracji osobistym wrogiem Adama Michnika.

Rekonstrukcja Pana Zagłoby.

Bo będzie łaziło za mną do końca tygodnia, albo i dłużej. Czytajcie „Trylogię”, dziatki.

– Mości namiestniku, o to jest pan Powsinoga.
– Podbipięta – poprawił szlachcic.
– Wszystko jedno! herbu Zerwipludry…
– Zerwikaptur – poprawił szlachcic.
– Wszystko jedno. Z Psichkiszek.
– Z Myszykiszek – poprawił szlachcic.
– Wszystko jedno. Nescio, co bym wolał, czy mysie, czy psie kiszki. Ale to pewna, żebym w żadnych mieszkać nie chciał, bo to i osiedzieć się tam nie łatwo, i wychodzić niepolitycznie. Mości panie! – mówił dalej do Skrzetuskiego ukazując Litwina – oto tydzień już piję wino za pieniądze tego szlachcica, któren ma miecz za pasem równie ciężki jak trzos, a trzos równie ciężki jak dowcip. Ale jeślim pił kiedy wino za pieniądze większego cudaka, to pozwolę się nazwać takim kpem, jak ten, co mi wino kupuje.

Wychodził nakoniec i pan Zagłoba, ale tylko na szermierkę językową. „Po zabiciu Burłaja (mówił) nie mogę się z lada chmyzem pospolitować!!“ Natomiast w walce na języki nie znalazł równego sobie między kozactwem — i do desperacyi ich przyprowadzał, gdy okryty dobrze darniną, wołał, jakoby z pod ziemi, stentorowym głosem:
 — Siedźcie tu chamy pod Zbarażem, a tam wojsko litewskie idzie w dół Dnieprem. Żonom waszym i mołodycom się pokłonią. Na przyszłą wiosnę siła małych boćwinków po chałupach znajdziecie, jeśli chałupy znajdziecie!

Z podwieczornej prasóweczki.

U samotnego optymisty łóżko jest zawsze w połowie pełne.

* * *

W Waszyngtonie wysiadł prąd. Od razu padły serwisy ISIS, kavkazcenter, blog Nawalnego i cała domena gov.ua.

* * *

Sposób na kasę:

  1. Założyć sobie numer o podwyższonych opłatach – jak ktoś dzwoni, wpływa na konto kasa.
  2. Wziąć kredyt w banku.
  3. Nie spłacać.
  4. Z banku dzwonią w sprawie zaległości na twój płatny numer.
  5. Kosić kasę.