Wbrew opinii TŻ uważam się za osobę zorganizowaną. Owszem, miewam pewne tematy tam, gdzie nie wypada głośno o tym mówić, ale nie wynika to z braku organizacji, tylko z odmiennej niekiedy hierarchii priorytetów. Ale nie w tym rzecz.
W porównaniu do reszty ekosystemu bezczelnie uważam się również za osobę mającą czas. Jestem/bywam oczywiście zarobiony, ale przy całym tym zarobieniu mam czas na rzeczy naprawdę istotne „sam z siebie” – tutaj GTD naprawdę rozwija skrzydła i pokazuje, że zarobienie to tak naprawdę stan umysłu, nie kalendarza. Nie: mogę coś zrobić, jeśli mnie naprawdę przypili. Mogę coś zrobić, jeśli sam uznam to za istotne, niezależnie od istnienia bądź nieistnienia presji czasowej. [Aż sobie przeczytałem ten akapit pięć razy z radości, tak mi samoocena skoczyła po napisaniu].
[Malutka dygresja dotycząca GTD {NMSP}, co podaję Ci pod rozwagę: o ile nie jesteś roślinką, NIGDY nie będziesz mieć fizycznie tyle czasu, żeby zrobić wszystko. Jeśli więc spotykasz ludzi, którzy żyją generalnie spokojniej, różnica nie wynika na ogół z takiego czy innego obciążenia pracą, większość ma swój etat, MUSI WIĘC wynikać z czegoś innego. Przemyśl to. I jeszcze raz. Da capo senza fine].
Mam czas na mnóstwo rzeczy, na które osoby pozornie bardziej poukładane ode mnie i generalnie sprawiające wrażenie bardziej dojrzałych nie mogą się nijak pisać – o ile np. wbrew szumnym deklaracjom chęć poprowadzenia biznesu nie jest znów u niektórych aż taka mocna. Z dziećmi pobędę. Film zmontuję. Książkę przeczytam. W domu zrobię, co trzeba. Korpo na razie też jakoś się nie przewraca, przynajmniej nie z powodu mojego braku czasu.
Skąd więc ten wpis?
* * *
W rozsądnych granicach stać mnie finansowo na większość tzw. normalnych hobbies. Zajmę się na ogół rzeczami, na które mam ochotę. Dowcip polega na czymś, co roboczo nazwę „przekleństwem [ultra]szerokiego horyzontu”, o czym kiedyś już marudziłem; na pojedyncze zajęcie ponadplanowe miałbym czas, na multum interesujących mnie rzeczy czasu brak. Tyle, że w porównaniu do normalnego życia nic nie da się z tym zrobić.
Weźmy tytułowego Fendera. Mógłbym sobie go sprawić z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale po paru dniach pewnie bym go odłożył na wieczne zakurzenie. Nie dlatego, że – jak pewnie ktoś zarechocze – cechuje mnie słomiany zapał. Nie cechuje. Gdyby spektrum alternatyw nie było tak bogate, pewnie zostałbym drugim SRV czy innym Satrianim [i paradoksalnie dlatego życie w małoalternatywnej komunie było pod tym względem łatwiejsze]. Nie w tym rzecz. Po kilku dniach coraz głośniej zaczęłaby dochodzić do głosu coraz bardziej natrętna myśl: „Ja tu młócę, a tyle książek jeszcze nieprzeczytanych… Wziąłbym się za ten model… Wypadałoby zrobić posadzkę w garażu, choćby dla dobrego samopoczucia… Wypadałoby wreszcie nauczyć się jakiegoś języka na poziomie expert… Python, a może Lisp? A może hiszpański albo chiński? Podstawy przecież mam. A co z tą Cywilizacją? Ja nie dam rady wygrać na najwyższym poziomie? Ja?… A miałem posadzić bonsai” I tak dalej, i tym podobne.
Zwracam uwagę, że NIE ma to porównania z klasyczną sytuacją statystycznych typu „brakuje mi czasu”. Statystyczny nie ma czasu na rzeczy podstawowe, często przy okazji miewając problemy z ustawieniem podstawowej hierarchii ważności. Do spółki z pewnym znajomym – z której, patrząc po kilku latach, byłbym ustawiony już chyba do końca życia – brakowało tylko wypełnienia przez niego arkusza w GoogleDocs. Nie udało mi się doprosić go o to przez trzy miesiące.
Nie ma porównania, bo nie umiem wypracować „hierarchii frapowalności” [czytamy dokładnie, do kroćset! Tam jest „r”!] tematów nieobowiązkowych. Z obowiązkowymi nie ma problemu.
Wiem nawet, co jest czynnikiem różnicującym. Po prostu w przypadku spraw innych niż hobbies jestem w stanie nadać im priorytety i hierarchię, czyli po prostu ocenić ich przydatność i sensowność jednym spójnym systemem oceny. W przypadku zajęć fakultatywnych – po prostu nie da się, bo czym właściwie miałby być ten priorytet?
* * *
Odpowiedzi widzę trzy. Pierwsza – mimo wszystko kryterium użyteczności. Niejednokrotnie już zdarzało się, że rzeczy całkiem „odczapne” wielokrotnie przydawały mi się w pracy czy normalnym życiu… ale ileż można robić wszystko z widniejącym na horyzoncie celem? Świadome życie potrafi być męczące. Druga – wybrać coś, co pozwoli po sobie zostawić więcej, niż gustowne epitafium; stawanie się jednym z owych „chłopców z deszczu po czterdziestce” z piosenki Rodowicz, „którym nie wychodzi, ale ciągle młodzi są”, zaczyna być wszak niepokojąco aktualne. Trzecim wariantem wreszcie, którym w sumie dość przypadkowo podzielił się ze mną ostatnio w luźnej rozmowie potencjalny klient, jest kryterium „przydatności” dla życia wiecznego, sugerując mi to zwyczajnie przemodlić; sam pomysł wydaje się być sensowny, choć aktualnie jest to trochę strzelanie z armat do wróbli.
Odpowiedzi trzy… i dalej nie wiadomo, którą wybrać, co mimo pozornego przeintelektualizowania sprowadza mnie do punktu wyjścia. Z bezdecyzyjności ucieka dzień za dniem, aż patrzeć hadko. A wszystko razem każe mi przekornie sądzić, iż Hobbyści przez duże H to zdecydowanie przereklamowany towar, gdzie ich Pasja nie jest żadną pasją, a jedynie jednoelementową alternatywą dla tradycyjnego przepieprzania życia pomiędzy facebookiem i „Dlaczego ja?”…
Z czego oczywiście też nic nie wynika. Chyba muszę znaleźć sobie jakąś pracę fizyczną.