Mam na jutro wydrukować dla Marty 3 zdjęcia rodzinne. Pfrr. Drukarka HP, papiery HP, tusze fotograficzne HP, IrfanView pod Windą, CUPS i standardowe przeglądarki gnoma pod linuksem. Pfrr, po co o tym pisać? Drukarka ani pod Windowsem, ani spod Linuksa nie przyjmuje do wiadomości druku mimo, że BW wychodzi jej i tu i tu bez problemu. Kiedy po dwóch [sic!] godzinach zaczyna cokolwiek drukować, drukuje to wbrew ustawieniom w kolorach bazarowych [i _kompletnie_ innych, ale się nie czepiajmy] i jakości przaśnej. Cytując Comę, jakaś misterna nić w konstrukcji zdarzeń pękła. Choć ja w tej sytuacji i na ich miejscu nie bawiłbym się w poezję, tylko stwierdził, że jakiś powróz szlag mi trafił. 2 godziny w plecy bez efektu. Przy próbie wydruku paru zdjęć 10×15 cm. A do tego na firewallu non stop odzywa się drugi komp z prośbą o dostęp do drukarki mimo, że nic nie chce drukować.
Miesiąc: Wrzesień 2007
A zostawić państwową służbę zdrowia. Niech sobie wegetuje. Ale zrobić opcję tworzenia prywatnych kas chorych. Zresztą… z projektu ustawy wprowadzającej kasy chorych w obecnym kształcie ktoś taki zapis wyprowadził iirc w ostatniej chwili.
Inna rzecz, że to rozwiązałoby tylko połowę problemów. Bo poza marnotrawstwem kasy w KCh problemem jest burdel organizacyjny w szpitalach, a na to chyba nie ma faktycznie jednak innego rozwiązania, niż prywatyzacja. Bo bez tego widmo utraty pracy za kiepską pracę nie zadziała.
Nie, bynajmniej nie piszę tego, żeby się chwalić. W zasadzie nawet mi wstyd, że dopiero teraz. W zasadzie nawet koszmarny wstyd.
Ale jakoś nie mogłem się powstrzymać, żeby ku pamięci zapisać, że wreszcie udało mi się ubić Diablo. Na normalu – dlatego napisałem, że to żaden powód do dumy. Ale albo mój nekromanta był siakiś lelawy, albo mi jako starszemu panu ciężko było obczaić taktykę na tę walkę. W zasadzie zadziałała stara w gruncie rzeczy taktyka, zasadzająca się na stwierdzeniu „w mordę i w nogi”. Plus doszprycowanie nekra żywotnością na ostatnim levelu, bo po drodze zdążyłem zaliczyć nowy lvl. No i mimo wszystko wyszłaby z tego amba, gdybym gdzieś daleko nie otwarł sobie portalu, z którego w odpowiedniej chwili skorzystałem. Ale taktyka opracowana, przyda się na przyszłość.
Nie lubię demokracji i już. Każda forma umiarkowanego autorytaryzmu – od oświeconej monarchii począwszy, poprzez demokrację cenzusową, na ekonomicznym dyktacie „Chicago boys” skończywszy – budzi mój znacznie większy entuzjazm niźli bardak, którego uczestnikiem mam problematyczną przyjemność być. Biorąc udział w wyborach, gram po prostu na zasadach przeciwnika, podobnie zresztą jak cała lewica, która niby nawołuje do udziału w głosowaniach i społeczeństwa kochającego się [inaczej], a gdyby nie uwarunkowania międzynarodowe, szczątkową pamięć społeczną i osłabienie białej rasy [w aspekcie decyzyjności] i tak skończyłoby się znów na gułagach i occie na półkach. W wariancie optymistycznym.
Ale ja nie o tym. Wśród zażartych [i umiarkowanych zresztą też] demokratów dostrzegam wyrwę myślową. No bo niby jakim cudem ktoś, chcący uchodzić za przedstawiciela nurtu, gdzie nie ma prawdy obiektywnej, a jedynym kryterium słuszności decyzji jest poszanowanie procedur i mandat demokratyczny blahblahblahblah właśnie, ma moralne prawo wypisywać „Powstrzymać PiS” czy obśmiewać „mohery”? Jakim cudem w demokracji ortodoksyjny liberał ma prawo wyzywać oponenta od durniów, skoro prawa ekonomii ustalane są w demokracji na zasadzie tylko głosowania?
A jeśli nie są ustalane w drodze głosowania… to może w takim razie demokracja jest ustrojem bałwanów, które pod wpływem vox populi na ogół podejmują decyzje całkowicie sprzeczne z obecnym stanem wiedzy? Tertium non datur.
Szanowni demokraci, jeśli uważacie, że mohery gwałcą np. jakieś obiektywne prawa ekonomii czy obiektywnie cofają Polskę w XIX wiek [cokolwiek to znaczy], w demokracji dla Was nie ma miejsca, ponieważ wszystkie paradygmaty nowoczesnej demokracji oparte są wszak na consensusie, nie na arbitralnych sądach [poza holokaustem może…]. Weryfikować rządy indolentów potrafi teoretycznie czas i urna wyborcza, ale od czego PR, dobra kampania reklamowa i ogólnoludzka skleroza? Aha, nie piszę tego z pozycji zwolennika PiS, nie zagłosuję na nich w życiu – tylko jak widać skoro „mediom demokratycznym” i rządzącym [a może właśnie przede wszystkim im] niespieszno do kwestionowania tego rozdźwięku między „prawdą obiektywną” a fundamentami demokracji, to i tego dylematu ludziom przez telewizorki nie podaje się do roztrząsania i wierzenia.
Aż się chce powiedzieć Znaj proporcją, mocium panie. Tyle było fermentu o Świątynię Opatrzności Bożej i te słynne już na cały net 40 milionów zł…
A bodajże wczoraj przekaziory poinformowały o zatrzymaniu w Krakowie architekta, który za samo zatwierdzenie projektu Opery krakowskiej miał wziąć do kieszeni milion właśnie.
A dzisiaj w szpitalu Dietla zauważyłem, że jest tam realizowany [o ile dobrze pamiętam z tablicy informacyjnej] remont podjazdu dla karetek i dostosowanie go.. czy jakoś tak. Koszt rzeczonego czegoś na tablicy informacyjnej to też milion złotych. Zakręcona adaptacja podjazdu kosztuje dwa razy więcej, niż budowany od podstaw niezgorszy dom jednorodzinny wraz z działką.
Powyższe w kontekście pierwszego akapitu umacnia mnie w mojej decyzjii unikania jak jasna cholera śledzenia bieżących doniesień politycznych, bo zarówno próby upieprzenia wydania tych 40 milionów, jak i podanie tego elektoratowi w celu wzbudzenia kontrolowanej furii niedzielnych ateistów budzi już tylko mój niesmak. Inna rzecz, że zakaz wydawania publicznych pieniędzy na obiekt kultu sakralnego jest jak najsłuszniejszy. Ale niegdysiejsze przedstawienie sprawy i polityka, każąca motłochowi oburzać się na to, co do oburzenia się podaje – żenujące.
W zasadzie brakło mi komentarza, więc obejrzyjcie sobie sami. Tu, o. Niby się wie, że wszystko da się ująć równaniami, ale wrażenie robi.
Kupię wyrzutnię i każdą ilość pocisków klasy ziemia – betoniarka.
Na mój gust, między zachowaniem Fotygi, o które tak rozdziera szaty dajmy na to Czajna i spółka, a zachowaniem Kwaśniewskiego w Kijowie istnieje przepaść – i piszę to z pozycji imho bezstronnej, jako że Fotygi też nie cierpię. W zasadzie irracjonalnie [bo nie śledzę meandrów polskiej polityki zagranicznej], ale jednak.
Posłużę się tutaj analogią biznesową. Zachowanie Fotygi porównałbym do zachowania prezesów firmy, którzy zaproszeni na jakieś spotkanie – bo ja wiem? – nie potrafią poprowadzić negocjacji czy robią wielkie oczy na widok arkusza z danymi, które wcześniej przygotowali im analitycy. Czy np. w trakcie spotkania finalizującego wielomiliardowy kontrakt pytają jowialnie: „He, no to o czym pogadamy?” A na chwilę porzucając analogię: czy Fotyga MUSIAŁA odpowiadać na te bzdury?
Zachowanie Kwaśniewskiego zaś [o ile – jak imho całkiem prawdopodobnie w przypadku Janowskiego – nie maczają w tym brudnych paluchów siakieś tajne służby] to zupełnie inna liga. Kontynuując analogię, jest to zachowanie kogoś, kto nie myli się na spotkaniu biznesowym i nie kompromituje się brakiem wiedzy. Nie myli się, gdyż nie dociera na spotkanie biznesowe, zostawiając spodnie w jakiejś spelunie, dając się okraść dziwkom w pokoju hotelowym, ale za to rekompensując sobie te straty kradzieżą ręczników z pokojowej łazienki.
Wiem, że współczesny biznes preferuje drugie zachowanie względem pierwszego, tłumacząc sobie to drugie zachowanie potencjalnym profesjonalizmem kogoś, kto swój profesjonalizm pokazywał w tak egoztycznych dziedzinach, jak aklimatyzacja w bagażniku czy posługiwanie się drabiną na czas, a profesjonalizmu w meritum pokazać zwyczajnie nie zdążył, stłumiony kacem i inną prozą życia. Tyle, że postronnemu obserwatorowi taki pragmatyzm zbyt często kojarzy się ze środowiskiem szemranego biznesu, dresiarstwa i klimatów pokrewnych. Cóż, gdy nie po raz pierwszy absolutnie nie grzeszę nadmiarem kultury, w kontekście polityki bieżącej i galopującej sam kontekst zdaje się pozycjonować mnie jako orędownika Wersalu.
* * * *
Z ostatniej chwili: panie siatkarki, za Wasze wyczyny w tie-breaku [bo wcześniejsze rzeczy oglądałem jednym okiem] ukłon do samiutkiej ziemi. Zamiótłbym ziemię przed Waszymi stopami, ale ostatnio porzuciłem kapelusze z piórami i miotełki na rzeczy odkurzaczy. A to jednak nie to samo.
Guglając dziś czyjegoś maila, zauważyłem, że Google w wynikach szukania nie maskuje adresów, domyślnie iksowanych w uwuwuwionej treści korespondencji z list dyskusyjnych. Niezależnie od tego, jak jest to zrobione na samych stronach [nie wiem, nie chce mi się sprawdzać] mam nadzieję, że spamerzy nie wpadają na to, żeby swoimi harvesterami traktować wyniki wyszukiwania… Notka bez morału, dla utechnicznienia bloga i po to, żebyście nawet pisząc na listy dyskusyjne używali roboczych kont, a nie kont do istotnej korespondencji. Update: ciekawe, jak to gugiel robi, skoro w oryginalnym źródle strony domena nadawcy jest wyiksowana bez żadnych cssów ani podobnych wynalazków, a wyniki wyszukiwania i tak pokazują oryginalną domenę? Czyżby dopiero po jakimś czasie założono patcha maskującego or sth, a gugiel zaindeksował wcześniejszą wersję? Nie, to chyba nie tak…