Cała banda małomównych.

Skoki narciarskie to dziwna dyscyplina. Pisałem już kiedyś tutaj, że co najmniej wątpliwym powodem do dumy dla Małysza jest honorowy tytuł, jakim ongiś obdarzali go nagminnie komentatorzy. No bo jak tu odczuwać dumę słysząc, jak każdy określa cię mianem „orzeł zwisły” i jeszcze oczekuje, że będziesz się z tego cieszył?

A teraz jeszcze to. W jednym ze skoków w dzisiejszym konkursie startuje, jak zwykle, pojedynczy Fin. No właśnie, pojedynczy – a w podpisie stoi jak wół „Sami Niemi”. What good is a phone call if you are unable to speak?

A może to dlatego, że konkurs jest drużynowy?

QOTM.

Lasciate ogni mangiare voi ch’entrate… czy jakoś tak.

Od kilku tygodni z rosnącym niepokojem obserwuję mój kraj, Polskę. Kiedy wróciłam tu parę lat temu po kilkuletniej (z przerwami) nieobecności, zachwycałam się każdym małym sukcesem. Jechałam krajową „siódemką” i niemal płakałam ze szczęścia, że jest tak dobrze. Widziałam zmiany, jakie nastąpiły w moim miasteczku – i znów łzy wzruszenia. (…)

Czas się ocknąć, drodzy nie-katolicy. Owszem, my jesteśmy zawsze ci mili, grzeczni i uprzejmi, jakbyśmy się bali być nadto widoczni. [link]

W pierwotnej wersji dzisiejszej notki był nius o jakimś Rumunie, który podał się do dymisji po stwierdzonej nieprawidłowości w ichniejszych wyborach, ale wyciąłem, bo zaraz doczytałem, iż dogoniliśmy Rumunię i jakiś nasz też się podał. A nawet przegoniliśmy, bo nasz zrobił to w poczuciu odpowiedzialności, a tamten nie, ha!

Ścinki.

Z racji przebywania Reni w zakładzie korzystam ostatnimi czasy dość często z usług taksówek [… nie, nie łaska!]. Po odbitym na VWs, oplach, skodach, mesiach i beemkach żołądku, nerkach, bolącej głowie i pozostałych naruszeniach wszystkich możliwych układów jeszcze raz utwierdzam się w przekonaniu, że jedyną skuteczną ripostą na niedorobionych dowcipasów raczących mnie co jakiś czas śmiesznym w ich mniemaniu pytaniem: „Masz samochód czy francuza?” może być tylko odpowiedź „A ty, masz auto francuskie czy wóz drabiniasty?” Pewnie już to tu było, ale co mi tam.

* * *

Wczora z wieczora wyciągnąłem z szuflady niezrealizowane [baczność!] projekty serwisów internetowych [spocznij!] i się napawałem się. Nie wiem, co dzieje się z moim zmysłem samokrytycznym: zjechał do poziomu gruntu, czy raczej wychodzę z jakiejś chorobliwej obsesji perfekcyjności, koniec końców mogę się na te opusy magnumy moje kochane patrzeć bez obrzydzenia, a rzekłbym nawet, iż z pewną dozą sympatii. Może na starość wezmę się za projektowanie stron? Na razie czeka mnie minidoktorat z RWD. W zasadzie „grrrr…”.

* * *

Oni rozpylają coś w powietrzu, czy to zbieg okoliczności, że wszyscy dokoła chodzą jak naćpani?

* * *

Fork Starszy na polskim miał napisać jakieś jednozdaniowe uzasadnienie. Napisał, że Gabrysia cośtam, albowiem cośtam. Pani skreśliła „albowiem” i napisała „bo”. Chyba przejdę się do szkoły i jakiekolwiek uzasadnienie usłyszę, wzruszę tylko ramionami i spytam: „Zali wżdy?”

* * *

Jestem zdrowy [albo niedoinformowany, co w sumie na jedno wychodzi], delegowanie zadań wychodzi mi niezgorzej i w ogóle przegość ze mnie. Ale. Im więcej tematów jeno pobieżnie muskam [a można w ogóle nie muskać pobieżnie?], tym bardziej frustrującym staje się uczucie, że kuźwa nie zdążę, nie zdążę… Nie idzie nawet o zdążenie z czymś zdefiniowanym, bo to w zasadzie jest tylko pochodną mojej samodeterminacji, ha! [i oczywiście w jakimś niewielkim stopniu kasy, ale moje plany podboju świata są raczej niskobudżetowe]; nie zdążę po prostu nawet wszystkiego musnąć w stopniu zbliżonym do zadowalającego. Przekleństwo [ultra]szerokich horyzontów; może chowanie dzieci na jednostki ograniczone czy w ogóle świadome ograniczanie horyzontów nie jest aż takie złe?

* * *

Przeczytana „Samsara” Tomka Michniewicza. I nie dziwię się osobom, które po lekturze tej książki biorą autora za egocentryka, a jego książki – za tło dla autoprezentacji. Co jednakowoż mi nie przeszkadza; czyżbym wbrew szumnym deklaracjom świata był jednym z nielicznych, umiejących oddzielić formę od treści? Jedyne, do czego mogę się przyczepić, to pompowanie balona na początku; zapowiada się panazjatycka pogoń za Nieznanym z „N” pisanym inicjalnie najmniej na pół strony, a wychodzi ledwie nieco chaotyczna [acz wciąż wciągająca] relacja z Festiwalem Wegetariańskim – formalnie spełniającym kryteria, ale jakby nie do końca. Ale to pierwsza książka Michniewicza, więc można to wybaczyć; „Gorączka” i „Swoją drogą” już [dużo] lepsze.

* * *

Przeczytane… przeczytane całe mnóstwo, ale o miernotach nie bardzo chce mi się pisać, wywiad z Ratzingerem i panagriffinowy „Finansowy potwór z Jekyll Island” czekają na respawn, a panahongbingowej „Wojny o pieniądz” nie chcę spostponować bylejaką wzmianką. Więc nie będzie nic, jak za Kononowicza i wyborów samorządowych AD 2014, mharharharhar.

Z wieczornej prasóweczki.

Pijany luksemburski kierowca nie wyrobił się na zakręcie i wpadł do Belgii.

* * *

Mąż przychodzi do domu pijany późno w nocy. Na progu żona z patelnią. On:
– Kochanie, chcesz zepsuć noc cudownego seksu?!

* * *

Po nieudanym rzucie granatem szeregowego Pietrowa częściowo zabrano do szpitala.

* * *

Ulubiony kompozytor czołgistów?
A.Brahms.

Niszczarka raz jeszcze.

Parę dni temu Cichy zamieścił link do wywiadu z Marzeną Żylińską, doradcą minister edukacji. O tym, jak szkoła zabija kreatywność, jak wtłacza w system, jak chowa oportunistów, i o paru innych rzeczach. Wywiad [jak na standardy „GW”] z niewielkim sensem, da się go czytać bez piany na ustach, ale niewiele do tego brakuje.

Niewiele, bo jakkolwiek uważam się za kontestatora aktualnego systemu szkolnictwa – czemu niekiedy daję wyraz [albo więcej] na blogasku – to uważam jednak, że proponowane zmiany w celu, nazwijmy to bardzo ogólnikowo, szkoły kreatywniejszej, są zajściem w ślepą uliczkę – kto wie, czy nie gorszą od status quo. Ale do rzeczy.

[prof. Gerald Hüther – przyp. t.] Twierdzi, że egzekwowanie od uczniów w szkołach posłuszeństwa i wykonywania poleceń jest szkodliwe.

Zależy. Wykonywanie głupich poleceń – jak najbardziej. Długo pamiętał będę opisywaną już tutaj sytuację, w której mojemu dziecku w pierwszej klasie pani nakazała dodanie do siebie piętnastu jedynek, a ZAKAZAŁA prostego mnożenia 15*1 [też idiotycznego, nawiasem mówiąc], bo mnożenia nie ma jeszcze w pierwszej klasie. I każdy pewnie ma swój przykład.

Ale nie w tym rzecz. Po pierwsze, egzekwowanie posłuszeństwa i wykonywania poleceń pełni również rolę edukacyjną, przygotowując do roli w społeczeństwie. Załóżmy na moment przy maksimum dobrej woli, że owa „wolna amerykanka” w niewykonywaniu poleceń prowadzona jest mądrze [i że dzieci do niej dorosły, to jest równie naciąganym założeniem]. Dziecko przechodzi przez ową „nieposłuszną” szkołę, realizując swoje marzenia [albo i nie… ale o tem potem] i nagle rozpacz czarna, bo szef w pracy KAŻE! zrobić coś na jutro. Horror! Z wrodzonej dobroci serca nie będę rozwijał wątku nienawyknięcia do poleceń w dowolnej organizacji o strukturze bardziej hierarchicznej, niż zwykła firma, jak chociażby wojsko. Do kroćset, nonkonformizm w pewnych sytuacjach jest przydatny. Ale w pewnych sytuacjach – i samobójstwem jest robienie z tego normy!

Kwestia relacji nauczyciel – uczeń. Napisano już zapewne na ten temat mnóstwo, ale – najogólniej mówiąc – nie wydaje mi się, żeby była ona tylko i wyłącznie pochodną niewyżytego satrapy, któremu marzy się tyrania nad maluczkimi. Asymetria owej relacji wynika bowiem z asymetrii wiedzy. Wykorzystanie nauczyciela ledwie w roli „helpdesku” dla „poszukujących i kwestionujących” na każdym poziomie niższym od uniwersyteckiego [a i tam nie zawsze] wydaje się być stratą czasu obu stron. Nauczyciel prowadzący i kontrolujący postępy wiedzy uczniów MUSI mieć namiastkę władzy, zarówno ze względów porządkowych, jak i technicznych. Ale do tego jeszcze wrócę.

Wystarczy poobserwować, jak niemowlę uczy się siadać, stawać, chodzić. Tyle razy próbuje, aż dopnie swego. Mimo upadków i wysiłku, jaki musi w to włożyć. A jak już nauczy się trochę mówić, potrafi niezmordowanie zadawać kilkaset pytań dziennie: „Co to?”, „A po co to?”, „A dlaczego?”.

Wyjątkowa bezczelność i hipokryzja pani doradcy, zważywszy na fakt, iż właśnie to platformerskie plemię na przekór tzw. ogółowi wprowadziło obniżenie wieku szkolnego, ergo wcześniejsze wtłoczenie dziatwy w tak faryzejsko wyklinany „rygor”. A ja mam pytanie: jak TECHNICZNIE ktokolwiek wyobraża sobie przeprowadzenie jakiejkolwiek lekcji pośród „samorealizujących się” ośmio- czy dziesięciolatków? O ile na lekcji trzeba omówić coś bardziej skomplikowanego, niż pokemony, zaprowadzenie pewnego rygoru „władzy” i „posłuszeństwa” jest wręcz niezbędne. Nawet jeśli ową „władzą” będzie wymóg prozaicznego siedzenia cicho.

Dziecko się buntuje, chce jeszcze czegoś się dowiedzieć, zrozumieć – dostaje uwagi do dzienniczka i etykietkę „niegrzecznego”.

Najwyraźniej jakaś misterna nić w konstrukcji zdarzeń komuś pękła, bo z całej swojej edukacji nie przypominam sobie, żeby KTOKOLWIEK z mojego otoczenia dostał kiedykolwiek uwagę za dociekliwość czy chęć zrozumienia. Pozostaje mi jednak wierzyć na słowo redaktorom „GW”, koniec końców tamto środowisko najwyraźniej dużo bardziej obraca się wśród patologii…

Dziecko gotowe jest postępować wbrew swojej naturze i potrzebom, byle tylko zadowolić opiekunów. Gotowe jest godzinami wypełniać nudne ćwiczenia, przestać pytać, wstrzymuje siku całą lekcję, by znowu zobaczyć uśmiech na twarzy mamy, dostać piątkę od nauczycielki albo stempelek z uśmiechniętą buźką, a w końcu świadectwo z czerwonym paskiem. Tylko że za tę przemianę – z odkrywcy w wykonawcę poleceń – dziecko słono płaci. Traci wewnętrzną motywację, która kazała mu niestrudzenie poznawać świat, próbować, tworzyć.

I w zasadzie tu leży całość psa pogrzebanego. Otóż – choć bez wątpienia parę talentów zdarzyło się szkole zabić – nie wszyscy nadają się na odkrywców. A nawet ci, którzy się nadają, nadają się selektywnie, potencjalnych doktorów wszechnauk można policzyć na palcach jednej ręki. Trędowatego. Przyszły matematyk zanudzi się prawdopodobnie na historii. Biolog – na fizyce. Prawnik – na WFie. Przy status quo nie ma wyjścia, nudne ćwiczenia są w pewnym stopniu konieczne, o ile nie zrezygnujemy z „paradygmatu” obowiązkowego szkolnictwa i gangreny pn. podstawa programowa. Jeśli chcecie [ja nie chcę] tworzyć społeczeństwo, gdzie przedsiębiorstwo pn. szkoła ma wypuszczać produkt w postaci podstawowo zorientowanego człowieczka, nie ma innego wyjścia, niż pogodzić się z faktem, że „by design” skazujemy się na próbę wtłoczenia owych człowieczków z ich różnorodnością w sztancę pewnego wspólnego tzw. „minimum”. Zadania z matematyki fascynowały dwoje-troje dzieci z mojej klasy [w zależności od okresu… i tyle w temacie „obiektywnego fascynowania”], filozofia na studiach – chyba tylko mnie.

Argumenty takich reformatorów jak prof. Hüther to twarda nauka. Z badań wynika, że wśród dzieci poniżej piątego roku życia 98 proc. jest kreatywnych na poziomie geniuszu. Znajduje wiele niestandardowych rozwiązań dla jednego problemu. Wśród dzieci w wieku 8-10 lat już tylko 32 proc. Wśród 15-latków – 10 proc. W grupie powyżej 25. roku życia – 2 proc.

Znów bezczelność na poziomie $DEITY zważywszy na fakt, iż aktualna sitwa promuje kulturę testów; cóż z tego, że krytykowanych poniżej?

Jednym z najbardziej przejmujących obrazów z „Alfabetu” jest twarz innego prymusa, chińskiego chłopca, wielokrotnego zwycięzcy olimpiad matematycznych. Stoi przy matce, która z dumą pokazuje do kamery jego medale i dyplomy. Spojrzenie chłopca jest nieobecne. To spojrzenie więźnia. Razem z filmowcami zwiedzamy chińską szkołę, która jest tak ambitna, że dzieci uczą się po nocach, by przerobić program w rok zamiast w ciągu dwóch lat.

A ja na to: cecha osobniczo zmienna.

Córka znajomej, w kadrze Polski na którąś dyscyplinę gimnastyczną. Bywa w domu najwcześniej o 20:30, a ma dwanaście lat. I nie wyobraża sobie życia bez treningów, i nie chce przerwać. To kwestia podejścia rodzica do dziecka i jego – czasem przerośniętych – ambicji, nie systemu. A jeszcze inna kwestia, że ryzyko między wychowaniem nieszczęśliwego człowieka a wychowaniem osoby umiejącej docenić codzienną harówkę jako receptę na ogólnie pojęty sukces rozkłada się pół na pół.

A skoro o systemie mowa, przykład chiński jest podany zupełnie od czapy.

Hüther cytuje Johna Lennona: „Kiedy miałem pięć lat, mama mówiła mi, że szczęście jest kluczem do prawdziwego życia. Gdy poszedłem do szkoły, zapytali mnie, kim chcę być, gdy dorosnę. Odpowiedziałem: chcę być szczęśliwy. Powiedzieli mi, że nie zrozumiałem pytania”.

Szkoda tylko, że Hüther nie zacytował [wierzę, że chciał; problem stanowił zapewne dostęp do źródeł] Lennona, któremu zepsuł się samochód albo zatkała toaleta. Zapewne pomogli wtedy mu [Lennonowi] ci, którzy zrozumieli pytanie…

Przebadano kilkulatki, wśród których panowała moda na te bajkowe postaci. Okazało się, że znają więcej pokemonów niż zwierząt. A to nauka o zwierzętach jest przecież w programie przedszkolnym.

Ależ pani doradco, PODSTAWA PROGRAMOWA. I obowiązkowe szkolnictwo! Zwracam uwagę, że DOBROWOLNĄ „nauką pokemonologii” zajęły się instytucje PRYWATNE, niemające żadnej podstawy programowej, a działające tylko we własnym interesie. Dostrzega pani problem – a może to pani właśnie [i pani ministerstwo] jest problemem?

Polecenie typu: proszę przepisać do zeszytu definicję fenoli i nauczyć się jej na pamięć, to całkowita strata czasu.

Że nie jest to [być może] najoptymalniejsza metoda – zgoda. Ale strata czasu?

Języków uczyłem się trzema metodami. Angielskiego – metodą „gestapowską” – przepisywaniem do zeszytu słówek, odpytywaniem przy tablicy i rozkładaniem całości na czynniki pierwsze. Rosyjskiego – podobnie jak angielskiego z tym, że dochodził silny czynnik negatywny [język wroga!] i program merytorycznie skonstruowany był tak, żeby nie nauczyć za wiele. Hiszpańskiego – metodą całkowicie „partnerską” – mnóstwo ciekawych sytuacji z życia, śmieszne sytuacje i takie tam. Efekt? Jako tako umiem dogadać się po angielsku. Po rosyjsku mam bazę, którą stopniowo zapominam. A po hiszpańsku umiem tylko tyle, ile nauczyłem się samodzielnie z „książki z definicjami”, napisanej – excuse le mot – do urzygu nudno i z ochnastoma pierdylionami definicji i schematów.

Mózgi dziecięce potwornie tego „trwonienia czasu” potrzebują. Pomarzyć, posnuć się po ogrodzie, pobujać na huśtawce. Byle to „nicnierobienie” nie oznaczało niewolniczego konsumpcjonizmu: telewizor, konsola, zakupy.

Ten cytat zamieszczam w celu wykazania pierwotnego osądu, że nie cały tekst nadaje się do wyrzucenia. I wracamy po przerwie.

To ty jesteś ten zdolny Jasio pianista? To proszę: odtąd dotąd z nut na za tydzień. I tak przez 12 lat.

Najwyraźniej pani doradca nie ma znajomości pośród „imprezowych gitarzystów”. Bo ich losy właśnie stanowią rację bytu wzmiankowanych historii. Z nut granych okazjonalnie można nauczyć się grać… ledwo okazjonalnie. I tak chyba jest ze wszystkim. Coś mi umknęło, czy „repetitio est mater studiorum” przestało obowiązywać?

Świat się zmienił i dziś nie potrzebujemy już ludzi posłusznie wykonujących polecenia przełożonych.

Otóż nie. Świat zmienił się, ale o tyle, że coraz głośniej krzyczą ci, którym wydaje się, że mają jedną prostą receptę na… spełnienie swoich własnych wizji. Do naprawy sedesu nie przyjdzie do pani doradcy genialny wizjoner i marzyciel, ale ktoś posłusznie wykonujący polecenia przełożonych.

– Rywalizacja jest w naturze człowieka.
– W naturze człowieka jest współpraca, co zostało udowodnione naukowo.

W porze godowej w korporacjach daje się zauważyć zachowania nastawione na współpracę. Pracownicy chętnie dzielą się między sobą zasługami i premiami kwartalnymi, wzajemnie współpracując w celu uzyskania dostępu do najatrakcyjniejszych partnerek. Czytała Krystyna Czubówna.

Arno Stern uciekł do Paryża w latach 30. przed Hitlerem. Można sobie łatwo wyobrazić, dlaczego miał dosyć systemu przycinającego dzieci do gotowego szablonu [nie posłał syna do szkoły – przyp. t.]. Jednak pierwsza rzecz, o jakiej myślę, gdy patrzę na Arno Sterna, to że jego wybór nie jest wyborem dla mas.

To po co ten cały speech o zdolnościach, indywidualizmie i całej reszcie? Chyba tylko po to, żeby na koniec stwierdzić: jest źle, ale szkoła to instrument systemowy i nie będziemy z niego rezygnować?

Na jednej z konferencji podszedł do mikrofonu utytułowany profesor. – Panie profesorze Hüther – zwrócił się do kolegi – tak pan narzeka na szkołę. A przecież pan ją skończył, ja skończyłem i teraz jesteśmy profesorami. Na co Hüther odpowiedział: – Ale kto wie, kim moglibyśmy zostać, gdybyśmy naprawdę mogli w szkole rozwijać nasze uzdolnienia.

No właśnie. KTO WIE? Część chce wiedzieć. Ryzykanci to niewielki procent ogółu, a i z tego niewielkiego procenta część nieudaczników posłuży jako przykład negatywny. Skąd więc to parcie do niewiadomego?

Nie istnieje żaden idealny model czy system, który mógłby zastąpić ten dzisiejszy. Najważniejsze jest zadawanie pytań: czy ma sens, żeby moje dziecko robiło to czy tamto. Musimy wiedzieć, po co wysyłamy dzieci do szkoły. Czy celem jest przygotowanie do zdawania testów, czy może zależy nam na tym, by w szkole nie straciły chęci do uczenia się i by mogły rozwijać swoje talenty.

Zapewne nie istnieje. Ale po przeżyciu kilku reform – czy to jako mięso armatnie, czy w charakterze „obserwacji uczestniczącej” – jestem za systemem z komuny, oczywiście po niewielkich poprawkach. Bo przyjdzie wypalenie zawodowe, zmienią się czasy, technika i cały wszechświat, a wiedza podstawowa pozostanie. A pomiędzy uczeniem [się] tego, czego się chce, a robieniem tego, co się chce, istnieje przepaść. Ale to już zupełnie inna historia.

Z porannej prasóweczki.

Siedzi sobie facet na bazarze z pudłem malusieńkich kociąt i krzyczy:
– Ludzie, lewicowe kocięta! Tanio, lewicowe kocięta, kupujcie!
Za tydzień siedzi ten sam facet z pudłem kociąt i krzyczy:
– Ludzie, prawicowe kocięta! Tanio, prawicowe kocięta, kupujcie!
Ktoś podchodzi:
– Słuchaj, jak to jest? Tydzień temu krzyczałeś, że sprzedajesz lewicowe kocięta, teraz, że prawicowe, to o co chodzi?
– Teraz już otworzyły oczy.