Kolejne radosne eksperymenty kolejnych rządów na żywym organizmie, jakim jest szkolnictwo, i flejmy okołotematyczne pomijają jedną kwestię, z definicji marginalną – poza zainteresowanymi, rzecz jasna. Szkolnictwo muzyczne.
Jakkolwiek opanowanie warsztatu instrumentalisty i teorii muzyki jest – bardzo upraszczając, nie jestem w tej materii zawodowcem – kwestią techniczną i podlegającą normalnym prawidłom dydaktyki, nie przekłada się to na rozwój dziecka jako instrumentalisty. Pierwszakowi można wkładać do główki podziały rytmiczne, łańcuszki i zasady budowy akordów, a stopień opanowania przezeń tego materiału jest pochodną jego pracy / talentu, ale – traktując nauczyciela i jego umiejętności w tym równaniu jako stałą – rozbudzenie się talentu / „feelu” / wrażliwości muzycznej jest cechą osobniczo zmienną. A mówiąc po ludzku – kiedy to się w dziecku obudzi, wie jedna Opatrzność i prawidła przeróżnych pedagogik. Niekiedy budzi się to w okolicach rozpoczęcia sformalizowanej nauki i wychodzi to na przeróżnych konkursach, kiedy tradycją jest podawanie wyników z opóźnieniem, spowodowanym w głównej mierze przez diamenciki, wychodzące przed jury i grające od niechcenia i bez szczególnego wysiłku [aczkolwiek bez wątpienia po ciężkiej pracy i przygotowaniach, mówię jak jest] program instrumentalny dla dzieci starszych o 2-3 lata. Tak po prostu. Jury musi szukać po piwnicach swoich szczęk, to i czas leci.
Ale nie zawsze. Cały dowcip polega na tym, że o ile ogólny talent można z grubsza poznać w okolicach zerówki / pierwszej klasy właśnie, talenty instrumentalne mają asystemową przypadłość ujawniania się – choć, jak wspomniałem wyżej, nie zawsze – w okolicach końca „starej” podstawówki, czyli szóstej, siódmej i ósmej klasy, czyli dzisiejszego styku podstawówki i gimbazy. Sam z własnej i nieprzymuszonej woli zacząłem szarpać struny w okolicach ósmej klasy właśnie, paru znajomych takoż.
Kiedyś nie było z tym problemu w ogóle. Jeśli ktoś chodził akurat do szkoły muzycznej, miał mnóstwo czasu, żeby wyskakujący znienacka talent / dryg zagospodarować i stosownie do tego wykształcić się dalej. Pierwszy cios zadała reforma oświatowa Buzka i kreacja gimbazy. Jeśli jakiś samorodek ujawnił się w szóstej klasie, miał jeszcze czas, żeby kontynuować naukę w gimnazjum muzycznym. Ale jeśli nie – sorry, taki mamy klimat. Dziecię objawiało się w gimnazjum i korony norweskie przeciw orzechom, że nie wszystkim chciało się zawracać kijem Wisły i wracać do gimnazjum muzycznego. Kilku fajnych instrumentalistów w ten sposób Polska pewnie już straciła.
Nigdy jednakowoż nie ma tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. Pod światłym przewodnictwem Partii i niemal zupełnie na marginesie flejmów szykowana jest aktualnie reforma podstawowego szkolnictwa muzycznego. Aktualnie – dla niewiedzących – w podstawowych szkołach muzycznych dzieci, poza przedmiotami ogólnymi, mają również lekcje z teorii muzyki [plus kształcenie słuchu, ale to teraz nieistotne] plus indywidualne lekcje instrumentu z nauczycielem 1:1, dwa razy w tygodniu. I tak przez całe 6 lat.
Reforma w zarysie – bo Partia jest oczywiście za jawnością w życiu publicznym i konsultacjami społecznymi, ale nie popadajmy w przesadę – przewiduje [od przyszłego roku] likwidację sześcioletniego cyklu lekcji indywidualnych. Dzieci mają z nauczycielem odbywać lekcje 1:1 do końca trzeciej klasy. Po trzeciej klasie – selekcja. Zdolniejsze mają kontynuować naukę starym trybem, te bardziej tępe [nazywając wprost założenia reformy] – uczyć się w niewielkich zespołach instrumentalnych [funkcjonujących i dzisiaj, ale na zasadzie kwiatka do kożucha i cyzelowania techniki, a nie podstawy, bo podstaw techniki w grupie trojga czy czworga dzieci raczej nie przyswoisz, to nie jest nauka języka]. Tłumaczy się to ładnie względami oszczędnościowymi – ta sama ilość godzin, poświęcona na np. trio, to trzykrotne zmniejszenie budżetu na pensje nauczyciela. Dowcipnisie z Partii [może naczytali się za dużo dowcipów o sekcji rytmicznej?…] nie wzięli jednak pod uwagę kilku drobnostek.
Po pierwsze, konia z rzędem osobie umiejącej wyjaśnić sensowność dydaktyczną prowadzenia np. przez skrzypka trio z np. pianistą w składzie i jego wkład merytoryczny. O ile jeszcze skrzypek może ogarnąć trio skrzypcowe, o tyle nauka w zespole mieszanym kompletnie mija się z celem, skrzypek nie skoryguje fachowo uczącego się pianisty – o ile rzecz jasna celem tym nie jest wykształcenie klezmerów, przygrywających do kotleta „inwestorom zagranicznym”, „stwarzającym miejsca pracy” absolwentom socjologii i europeistyk. Merytorycznie – porażka.
Rzeczą jednak dużo gorszą jest niemal ostateczne wycięcie wspomnianych „talentów z przełomu”. W proponowanym systemie – wchodzi w przyszłym roku szkolnym – przeciętny szóstoklasista, zakwalifikowany do grupy „tępych klezmerów”, z wybuchającym nagle talentem ma wszelkie predyspozycje do zniknięcia w tłumie. Jego szanse do nagłego zaistnienia na lekcjach zbiorowych, gdzie uczony jest odgrywać zadane nuty, maleją do zera. Znajoma nauczycielka, zanim znaleziono ją martwą [jako przyczynę śmierci podano samobójstwo; śmiertelne postrzelenie się z łuku w plecy… i tak dwanaście razy], opowiadała mi o dziewczynie, jeszcze w systemie ośmioklasowym. Przez pięć lat – szarak i generalnie zlewus, z tendencją do ześlizgnięcia się z przeciętności w całkowite beztalencie. W szóstej klasie erupcja talentu, przez dwa następne lata – nadrobienie braków, potem średnia szkoła muzyczna, finał w konserwatorium i solowych występach na Zachodzie. Proponowany przez Partię system zapobiega takim wypadkom przy pracy niemal doskonale, ważniejszy jest gender i spójna wizja rozwoju zawodowego.
Nie będzie nam jakieś życie stawało w poprzek wyśnionych przez Partię spójnych wizji rozwoju zawodowego.