Szczerze mówiąc, nigdy nie uważałem się za smakosza. Niekoniecznie jem „cokolwiek”, ale też siakoś daleko mi do praktykowania ekstrawagancji kulinarnych. To samo dotyczy napojów; szał Yerba Mate ominął mnie szerokim łukiem, znajomość win mogę określić słowem „kompromitująca”, a o herbatach i kawach wiem tyle, że są i pomagają uzupełnić poziom wody w organizmie [choć z tą higroskopijnością kawy to sam już nie wiem…]
W korpo, wskutek nacisków, kupiłem parę mcy temu ekspres i kawę droższą tylko odrobinę od zdecydowanie najtańszej. Ponoć niezgorszy, ponoć ludziom bardzo smakuje kawa z tegoż, klienci też chwalą… why not? Zacząłem pijać kawę, w okolicach dwóch filiżanek dziennie. Kupno ekspresu przypadło iirc na schyłkowy okres odchodzenia od „napojów energicznych”; któregoś dnia poszedłem po rozum do głowy – nawet nieszczególnie oglądając przeróżne filmy pokazujące skład owych, po prostu zdroworozsądkowo. Natury nałogowca raczej nie mam, więc poszło mi to raczej gładko i „skończyłem” sięgając po tigery z przypadłościami tylko w sytuacjach ekstremalnych.
Niezauważenie do mojego harmonogramu zaczęła wkradać się popołudniowa drzemka. Podszedłem do tego spokojnie, koniec końców nie będziemy na wieki gimbazą, a i codzienna orka potrafi dać w kość. Ale równo tydzień temu przyszło bardzo mocne zastanowienie. Niezauważenie kawa z fanaberii stała się warunkiem koniecznym elementarnego funkcjonowania od rana, a druga – zapobiegała stoczeniu się w nieświadomość około dwunastej. W zeszłą środę rano zaordynowałem temu ekspresu kawę bardzo mocną. Poranek przeżyłem. W południe – druga kawa, też bardzo mocna, bo lecę na nos. W okolicach trzeciej – kumulacja. Głos wewnętrzny zasypiał, ale nie na tyle, żeby nie móc powstrzymać mnie od trzeciej kawy, zamiast tego ciachnąłem tigera. Wróciłem do domu, podrapawszy się po głowie stwierdziłem, że źle dzieje się w państwie duńskim i zaordynowałem odwyk. Od jutra tylko na herbacie – powiedziałem. I dotrzymuję.
Może to biomet, może ciśnienie [zewnętrzne – w rodzinie uchodzę za wzór tego wewnętrznego], może wreszcie jakiś inny zbieg okoliczności. Ale już na drugi dzień, chyba w czwartek ograniczyłem się tylko do herbaty. I żeby nie przedłużać – zero senności w robocie od tygodnia, jazdy po paręset kilometrów bez dopalaczy [co wcześniej było trudne, jeśli w ogóle możliwe…], tylko jedna drzemka popołudniowa [w sobotę], koncentracja i produktywność jeśli nie na orbicie, to najmniej w Lidze Mistrzów. Jestem autentycznie zszokowany; detoks zaczynałem wyłącznie z pobudek samozachowawczych, do ewentualnego przewracania się w pracy podchodząc ze ślepym optymizmem na zasadzie „jakoś to będzie”, a tymczasem wspomniany reset dostałem najwyraźniej w gratisie. Nic mnie nie boli, śpię tyle samo, i tylko przez wspomniany tydzień obserwuję nieco większe parcie na słodycze. Oczywiście mogą to być cechy osobniczo zmienne. Tak czy siak – polecam na próbę.