Robiąc [pół]amatorskie filmy z eventów z udziałem Waszych drogich [szczególnie aktualne w kontekście 1.06] dzieci, z pewnością prędzej czy później natkniecie się na coś, z braku lepszego określenia nazwę „problemem skrótu”. Próbując wyjść poza funkcję czysto dokumentalną, amator aspirujący do miana świadomego i kręcący godzinne przedstawienie prędzej czy później stanie przed fundamentalnym dylematem: pokazać całość tylko z technicznymi skrótami, czy wysilić się na krótszą formę, biorąc na klatę kwestię kompozycji i samodzielnego kształtowania narracji?
Stworzenie relacji „as-is” to na dobrą sprawę tylko kwestia techniczna. Jako jednoosobowy Hollywood jesteśmy przecież w stanie zorganizować niskobudżetowy plan z dwiema kamerami i autonomicznym dźwiękiem – w tym przypadku w zasadzie pozostaje tylko wycięcie ewidentnych dłużyzn / przerw technicznych i montaż całości metodą opisaną w poprzedniej notce. Spacerek. W skrócie: komórka cały czas łapie plan ogólny, rejestrator podsuwamy do źródła dźwięku, lustrzanką robimy przebitki. Montaż to w zasadzie rzecz typowo techniczna, bez większych fajerwerków. Tak mi się przynajmniej wydawało do zeszłego weekendu, kiedy to wziąłem się za materiał kręcony wspomnianą metodą w kościele. W większych wnętrzach do standardowego wyposażenia naszego samobieżnego studia [komórka, DSLR, rejestrator i 2 statywy] należy doliczyć tele do DSLR i dodatkowy statyw, w ostateczności monopod – jeśli nie chcecie albo nie możecie biegać po obiekcie, wówczas te akcesoria z pewnością Wam się przydadzą. Zwiększa to nieco gabaryt zestawu, ale filmowanie z ręki np. chóru ze środka kościoła [niechby nawet ze stabilizacją] albo detalu sceny z końca sali [bo zakładam, że swoją komórkę na statywie lubicie i nie chcecie się od niej oddalać, prawda?] nie jest najtrafniejszym pomysłem. Drugą względnie męczącą kwestią jest lipsync. Szczerze przyznam, że o ile we wcześniejszych „produkcjach” ten problem niezauważenie mnie jakoś dziwnie ominął, to tutaj wizja [uzasadnionych] pretensji chóru czy dyrygenta, zmontowanych w przebitkach mocno asynchronicznie, potrafią mocno zepsuć nasze dobre samopoczucie i zmusić nas do mrówczego dopasowywania do soundtracku każdej prezentacji plomby czy machnięcia kończyną górną [todo: doczytać o znacznikach czasu].
Radykalny skrót pozwala z kolei na lepszą selekcję materiału, skazując nas z kolei jednocześnie na konieczność ubrania owego skrótu w szaty [para]fabularne. Zaletą takiego rozwiązania jest fakt, iż nie ma w zasadzie szans, żeby z wydarzenia trwającego np. godzinę nie mieć komfortu wyboru paru najlepszych minut spośród ok. półtorej godziny. Coś takiego przydarzyło mi się podczas kręcenia przedszkolnego pokazu mody; z materiału nakamerowanego tą modłą na łapu capu [bo jakąż wewnętrzną logikę może mieć pokaz mody, do kroćset?] skręciłem autorską wizję teledysku do „Fading Like A Flower” Roxette [a i tak Co Poniektórzy Tutaj kręcili nosem, że dłużyzny i dialogi niedobre i nic się nie dzieje]. Szczerze mówiąc, montowanie tego było czystą radością – po pierwsze z racji możliwości narzucenia własnej narracji, po drugie z racji pozbycia się już na początku problemów z dźwiękiem [a w przedstawieniach przedszkolnych to problem w zasadzie nagminny]. Jakakolwiek oś fabularna jest elementem koniecznym, jeśli – przynajmniej we własnej opinii – chcemy wybić się ponad youtubowe filmu kręcone zmywarką bądź łzawe teledyski, składające się z sekwencji fadeoutowanych, pseudoromantycznych pejzaży. A chcemy, prawda?
Optymalnej recepty na wybór oczywiście nie wskażę, i to jest wiadomość zła. Dobra – że decyzję możemy podjąć dopiero przy komputerze, w zasadzie kręcimy tak samo w obu przypadkach [choć mając z tyłu głowy konwencję teledysku, nie mogłem oprzeć się kilku gwałtownym najazdom kamery i filmowania niekoniecznie równolegle do poziomu podłogi]. Najlepszym chyba kryterium wydaje się tutaj być [baczność!] sensowność opowieści; zmontowanie godzinnej akademii ku czci do utworu Eminema czy innej Pantery być może jest ciekawym zabiegiem artystycznym, ale jako składnik domowego archiwum po latach sprawdzi się już niekoniecznie… w przeciwieństwie do podłożenia pod tenże soundtrack ujęć z np. wernisażu jakiegoś malarstwa, pokazu walk czy czegoś w ten deseń.
Zupełnie oddzielną sprawą, której nie doceniałem wcześniej, są plansze – tytułowa i śródtytułowe [opisy wykonów chociażby]. We wcześniejszych montażach wklejałem na siłę standardowe generatory mediów z Vegas Movie Studio, czyli po prostu napisy białym Arialem nakładane na obraz; spełniało to funkcję informacyjną i nic poza tym. Żeby przeskoczyć w następny wymiar, wystarczyło stworzyć przezroczysty [kanał alfa ftw] obrazek PNG o wymiarach maksymalnej rozdzielczości docelowego obrazu, następnie namalować na nim pasek [tło dla finalnych śródtytułów] na niemal [ważne] całą szerokość kadru i tło dla napisów gotowe. Jedna grafika wystarczy dla dowolnie długich napisów, dla krótkich wystarczy po prostu przesunąć jej część poza ekran w prawo [na razie próbowałem wersję z paskiem „doklejonym” do prawej części ekranu, dopasowującą się po lewej stronie do szerokości napisu, jak na większości teledysków; pasek zajmujący całą szerokość nie będzie potrzebować nawet takiego dostosowania].
Różnica pomiędzy dwiema wspomnianymi wersjami napisów oraz ich wpływem na cały obraz jest niesamowita. Pasek w kolorystycznej tonacji obrazu oraz odpowiednio dobrana, delikatnie podcieniowana czcionka sprawiają, że patrząc na ostatni montaż koncertu z premedytacją odkładam samokrytykę na wieszak i długo się napawam. Naprawdę.
Z rzeczy wymagających wyrównania do oczekiwanego, absolutnie własnego standardu, pozostaje jeszcze stworzenie własnej czołówki. Ale do tego muszę się wyuczyć Blendera, a od tego non stop w zasadzie się odbijam. Ale i tak jest lepiej. O niebo lepiej, głównie przez te napisy / plansze. To naprawdę robi różnicę.