W związku z forkiem dotychczasowa jedynaczka, chcąc nie chcąc poddawana jest chwilowo bezstresowemu wychowaniu, żeby się nie zniechęciła i takie tam.
Dzisiaj, podczas radosnych pląsów z przedszkola, wyrżnęła się jak długa na trotuarze. Dziki ryk. Podnosząc ją z paryskkrakowskiego bruku zauważyłem na jej lewej nodze zgrubienie o długości 10 cm, wgłębne na jakieś 1.5 cm. Oblał mnie zimny pot. Noga na szczęście nie okazała się złamana, ale pot nie przestawał mnie oblewać. Dzidzia przemyciła mianowicie z przedszkola w rajtuzach nożyczki. Konspiratorka jedna.
Rewizja osobista poza nożyczkami w rajtuzach wykazała jeszcze baterie w jednym rękawie i długopis [bez zatyczki, a jakże, zaraz jadę po Vanish] w drugim. Składanego kija bejzbolowego w kieszeni nie udało mi się znaleźć.
Dzisiejszy powrót, jakkolwiek drastyczny, stanowił i tak miłą odmianę w porównaniu z paroma poprzednimi dniami, w których poranki i popołudnia mijały dla ojca za kierownicą na permanentnej ocenie rozwoju matematycznego [codzienne liczenie w głos, przy wyjątkowych korkach doszła raz do 360] i muzycznego [wbrew tezom Rejsu Rubik znany wcale nie jest przyjemniejszy od nieznanego – i wiem, co piszę, po dwustu pięćdziesięciu wykonaniach mogę już uważać się za znawcę, przynajmniej jednego utworu]. Pochlebstwa nie pomagały.