Abstrakt: Jest koniec stycznia. Od ponad miesiąca udaje mi się utrzymywać 10kg obywatela z wyższym wykształceniem mniej, niż pod koniec października, z Bożym Narodzeniem w tzw. międzyczasie. Detale poniżej. Wpis poniżej zawiera dużą dawkę wtrętów motywacyjnych – zostaliście ostrzeżeni. Roi się nadto od „obiegowych opinii z internetów”, nie mogę więc brać odpowiedzialności za zastosowanie tychże rad, choć u mnie one zadziałały i cieszę się w zasadzie dobrym zdrowiem. Ważne rzeczy – w moim mniemaniu – zaznaczyłem. Jako soundtrack zapuszczamy Zwierzchowską i kontynuujemy lekturę.
Prolog: końcem października przeglądałem pewne nagranie z pewnej konferencji. Zobaczyłem siebie z 20-kilogramową nadwagą i stwierdziłem, że w trybie pilnym trzeba coś z tym zrobić – tym bardziej, że ów nadmiar inaczej prezentuje się na koszykarzu, a inaczej na kimś… no, może niekoniecznie wzrostu siedzącego psa, ale plasującego się raczej w dolnej strefie stanów średnich.
Nigdy nie aplikowałem sobie diety. Żadnej. W ostatnim czasie przeczytałem parę książek o diecie Dukana, ale na przeczytaniu się skończyło – raczej na szczęście, bo znajoma lekarka widziała przypadek, gdzie osobie chorej na cukrzycę dieta Dukana mocno zdewastowała nerki.
Ważne #1: internety podają, że każda kolejna próba odchudzenia jest trudniejsza – organizm zaczyna się przyzwyczajać i lekce sobie waży przejściowe niedobory kalorii. Logiczna konkluzja: jeśli już bierzesz się za odchudzanie, od razu rób to na poważnie, każda „próba na spróbowanie” to bardziej stroma droga w przyszłości.
Jestem leniwy i [podobno] bez ambicji. Dlatego też nie wybrałem odchudzania przez sport [na który nie mam czasu], ani też specjalną dietę [po namyśle stwierdziłem, że nie chce mi się]. Przyjąłem starożytną dietę polską – PŻ. Dla świeżo odhibernowanych: PŻ oznacza po prostu „Połowę Żreć”.
Wiadomość zła: mogę obiecać tylko krew, pot i łzy. Przez ten czas chodziłem w zasadzie permanentnie głodny. Jadłem w zasadzie trzy posiłki, ale „P” z nazwy diety okazywało się naprawdę ciężkim wymaganiem. Na śniadanie: jedna kanapka zamiast dwóch – trzech. Koniec z grubszą przegryzką w porze lanczu [czyli np. McD około pierwszej plus obiad w domu wieczorem]. Dwie trzecie dotychczasowej porcji ziemniaczków na obiad, a czasem i bez zupy. Nie ma cudów, to musiało boleć. I bolało, jak nie wiem co. Ssanie w żołądku, chodzenie po ścianach i takie tam. Ułatwioną sytuację miałem z „very junk foodem” ;), ponieważ coli [nie licząc McD] i chipsów w zasadzie nie jadam w ogóle. Ale coś takiego trzeba usunąć na wstępie, mniemam.
Ważne #2 [wiadomość dobra]: jeśli na dzień dobry podzieliłem stałe porcje żywieniowe przez pół [no dobra, czasem bez jednej trzeciej], stać mnie było na dojadanie w tzw. międzyczasie. Naprawdę często zachodziłem do McD [ale uwaga: tylko W ZASTĘPSTWIE obiadu w sytuacjach podbramkowych, nigdy obok, no i tylko na średnie zestawy, nigdy powiększone. Czyż muszę mówić, że shake’ów i innych słodyczy nie tykamy?], ograniczyłem również mocno [zamiast zupełnej eliminacji] jedną małą bułeczkę francuską ok. 11:00. Kiedy naprawdę głód dopadał mnie w domu poza normalnymi posiłkami, zagryzałem plasterkiem sera albo jakimś kawałkiem wędliny albo jakimś kawałkiem wędliny, owiniętym kawałkiem sera. Potężna zaleta takiej diety w porównaniu do diet „tematycznych” to fakt, że nie trzeba sobie zawracać głowy żadnymi „balansami wartości odżywczych” ani niczym takim; zaleta to wbrew pozorom potężna, bo i tak będziesz mieć wystarczająco zajętą głowę odpieraniem mentalnych szturmów na lodówkę, żeby jeszcze zajmować się tym, czy w tej zjadanej połówce masz wystarczająco dużo błonnika… Gdybym poza walką z pokusą dojedzenia miał jeszcze zastanawiać się, co mogę zjeść, a co nie, chyba bym ześwirował do reszty.
W zasadzie moja dieta PŻ nie zawierała żadnych zmian żywieniowych poza dwiema, raczej niewielkimi i do końca nie wiem, czy koniecznymi. Po pierwsze, częściej niż zazwyczaj kupowałem chleb razowy. Po drugie, zacząłem raz dziennie pijać czerwoną herbatę. Tutaj uwaga: herbaty czerwonej nie należy pijać z cukrem ergo ani jako przepitki do słodkiego, bo internety podają, że traci wtedy swoje zalety. I podobno nie należy chyba kupować Ruibosa [or sth], bo to albo podróba, albo nieskuteczna. Aha: herbata czerwona jest O-HYD-NA, you’ve been warned.
Nie umiem stwierdzić wpływu większego relatywnie odsetka razowca w diecie i czerwonej herbaty na całość diety. Ale raczej nie zaszkodziły.
Spadek w czasie – generalnie na początku niemal błyskawicznie 5kg [zdaje się, że w pierwsze 2 tygodnie], potem nieco wolniej, potem siadło zupełnie aż do teraz. Aktualnie okopuję się na pozycji.
Ważne #3: PODSTAWOWĄ sprawą przy diecie, o której chyba nie wspomina nikt, jest… głowa. Moja głowa była JEDYNĄ zaporą chroniącą mnie przed namiętnym wyjedzeniem całej lodówki – i ta głowa też jest JEDYNĄ zaporą teraz, kiedy waga pokazuje swoje, a trzeba pamiętać o tym śmiesznym efekcie jojo. Nie idzie nawet o silną wolę – trzeba po prostu uświadomić sobie [szczególnie po tym pierwszym, najfajniejszym czasie, kiedy prawie chudniesz w oczach], że rzucenie się na jedzenie teraz jest jak odpadnięcie 200m przed metą. Albo też – tu głęboki ukłon w stronę wzgardzonych lokalnie pisarzy literatury motywacyjnej – wystarczająco dogłębnie uświadom sobie CEL. Zapisz to sobie, wytatuuj w miejscu widocznem i głoduj na zdrowie. Głoduj, licząc się z tym, że myśl o jedzeniu potrafi zdominować Twoje życie na jakiś czas. Że może ucierpieć Twoja robota [wskutek myślenia nie o tym, co trza], relacje rodzinne [niewinne „nałożyć ci jeszcze?” potrafi działać z siłą bomby wodorowej] i jeszcze pewnie kilka innych rzeczy. I bądź czujny/a PODWÓJNIE w chwilach, kiedy mózg życzliwie wyłącza Ci myślenie, żeby wrzucić coś do paszczy.
Potężnym handicapem, który miałem, ale którego nie dostąpią wszyscy, był brak większej konieczności przebudowy nawyków żywieniowych [McD nie traktuję jako nawyku, bardziej jako quasi-optymalny wybór] – amatorzy popcornu i całego tego świństwa mają w tym miejscu generalnie przegwizdane. Zupełnie prywatnie i teoretycznie uważam, że nie ma co łapać dwóch srok za ogon; wpierw zrezygnować z głupich nawyków żywieniowych, a dopiero potem brać się za odchudzanie per se. W tym miejscu lektura obowiązkowa: wspominana już tutaj kiedyś „Siła nawyku” powinna się przydać.
Ważne #4: na zejściu z wagi walka się nie kończy. Czujny jak pies podwójny należy być jeszcze długo, dopóki nie przebudujesz nawyków. Niby banał, ale jakoś pomijany chyba.
Sport. Wspominałem, że jestem leniwy i zarobiony jednocześnie? Sportu w zasadzie niestety nie uprawiam, nie licząc godziny squasha w tygodniu i prawie codziennych jakichś piętnastominutowych spacerów. Ale jakoś udało mi się schudnąć.
Ważne #5: brak aktywności fizycznej – wbrew temu, co mówi ulica – NIE przeszkodzi Ci w skutecznym odchudzaniu, nie przeszkodził przynajmniej mi. Przeszkodzi w czym innym. Jeśli wierzyć prywatnej konsultantce, w sytuacji ograniczenia puli kalorycznej organizm jako rezerwę dorywczą traktuje [tadam!] mięśnie, a dopiero w ostatecznej ostateczności – tłuszcz. Ostateczna ostateczność ma miejsce właśnie w trakcie ćwiczeń fizycznych, gdzie mięśnie udowadniają swoją rację bytu, ergo „przesuwają się w drabince dziobania kalorii” nad tłuszcz. Tak przynajmniej to zrozumiałem. Możesz więc chudnąć, nie ćwicząc, choć ekstremalne zastosowania diety PŻ doprowadzić mogą w konsekwencji do tego, że przy malejącej wadze będziesz składać się w coraz większej części z tłuszczu i kości, a w coraz mniejszej – z mięśni 🙂
W tym miejscu kończy się epos o dzielnym teoretyku odchudzania. Stoję 10kg od górnej granicy BMI – na całe szczęście już nie w obszarze „otyłość”, tylko gdzieś pośrodku [bo nawet nie z brzegu, ha!] poletka oznaczonego jako „nadwaga”. Stoję… i zbieram siły do kolejnego etapu. Teoretycznie powinno być ciutkę lżej; jeśli zabiorę się za to odpowiednio wcześnie, może wyrobię się w Wielki Post. A teraz 15 minut dla prasy. Pani w czerwonym bereciku ma zdaje się jakieś pytanie?…
Wpis dedykuję narcystycznie samemu sobie, jak wiadomo bowiem z literatury motywacyjnej publikacja swoich planów wpływa na naszą podświadomość, pomagając nam w realizacji celów 🙂