Wreszcie wyszło słońce. Zaczynam rozumieć wewnętrzną logikę zakazu posiadania broni w naszym klimacie.
* * *
Pogrywam [EDIT: … pograłem] w Legend of Grimrock, podświadomie składając hołd ogrywanemu w czasach DOSa łupanego Eye of Beholder. Gram mało ambitnie; najłatwiejszy poziom, mapy z walktrough pod ręką, tryb zwykły [dla tego dungeon crawlera twórcy przewidzieli również „oldschool mode” bez dostępnej mapy, gdzie takową po staremu rysuje się na kratkowanej kartce, ale statystyki Steama pokazują, że w tym trybie grę ukończyło 0.9%, wobec 9% kończących ją jakkolwiek], ale nostalgia i miodność pozostają.
W pierwszej linii – człowiek i [chyba] minotaur. Dopiero w okolicach czwartego poziomu zorientowałem się, że mieczomachacz dostaje pierwszy sort ekwipunku, a dla minotaura trafiają odrzuty. Całkiem podświadomie, bo obrana trudność rozgrywki nie wymaga liczenia się z każdym oczkiem każdego współczynnika. Czyżbym był rasistą, kochany pamiętniczku?
* * *
A propos rasizmu – perfidnie ukazał go Sapkowski, czego zdaje się nie wyłapał żaden egzegeta jego twórczości, oczywiście poza mną. Pomysł banalny, znać geniusza. Weź rozbrzmiewające na niemal każdej manifestacji hasło współczesnych antyrasistów: „Jedna rasa – ludzka rasa!”
I umieść je w uniwersum pełnym trolli, ogrów, krasnoludów, niziołków i wywern.
* * *
Swoją drogą zastanawiam się, skąd się biorą poradniki do tego typu gier. Rozumiem jeszcze opis poszczególnych parametrów postaci w RPG, taktykę w menedżerze piłkarskim czy efekt jakiegoś ulepszenia w strategii – to kwestia growej „due dilligence”. Ale wpaść na rozwiązania typu „zaśnij na określonej kratce, a pół planszy dalej otworzą się drzwi” albo „tutaj połóż kamień, a tam bransoletkę, którą zebrałeś pięć poziomów wcześniej, i nic innego”? Logicznie rzecz biorąc to muszą być tylko przecieki od producenta.
Albo ja jestem już tak stary, że całkowicie zapomniałem, jak to jest mieć naprawdę dużo wolnego czasu.
* * *
Duszę się. Znów dopada mnie parszywy urok pseudostabilizacji na poziomie, który absolutnie nic mi nie daje. Pseudostabilizacji tym upierdliwszej, że w odróżnieniu od np. zadowolenia z [jakiejkolwiek] posadki nie mam „naturalnego motywatora” w postaci obaw przed utratą pracy. Istnieje co prawda niekoniecznie tylko teoretyczna możliwość, że wskutek moich zaniechań stracę klientów, ale to akurat już dawno zracjonalizowałem sobie przy innych okazjach. A nawet, gdybym nie racjonalizował, to bez akceptacji takich odejść już dawno bym zwariował. Tak czy inaczej, perspektywy odejścia klientów już dawno przestały działać jako bat.
W żadnym bądź razie nie osiągnąłem więc satysfakcjonującego mnie poziomu, ciągle muszę się kopać po kostkach, żeby nie odpuścić do reszty, ale coraz mniej w tym samokopaniu wewnętrznego przekonania o konieczności nie tylko utrzymywania status quo, ale maszerowania naprzód, a coraz więcej… właściwie niczego „coraz więcej”. Po prostu tego samokopania coraz mniej.
Teoretycznie istnieje niezerowe prawdopodobieństwo, że ten dół znoszę wyjątkowo paskudnie z uwagi na pogodę. Teoretycznie wszystko wskazuje na to, że po tym dołku nastanie górka.
* * *
Fork Młodszy zaczyna wygrywać na pianinie na dwie ręce „Gdzieżeś ty bywał, czarny baranie”, bawiąc się przy tym niemożebnie. Wychodzi na to, że właśnie tracę drugą i ostatnią w życiu szansę nauczenia się gry na instrumencie przy dziecku. A M. – obiektywnie rzecz biorąc o klasę uboższy w teorię muzyki ode mnie – wytrwał ze swoim synem przez całe trzy lata.
* * *
Ciśnienie chyba z 200, mroczki przed oczami… spora szansa na to, że to moje ostatnie robienie wydmuszek dla dzieci do szkoły. Uffff.