Broń w rękach.

Przepychanki na lewackich blogach przynoszą czasami nowe koncepcje. Ku mojemu zdziwieniu. Właśnie kilka minut temu doszedłem do poniższego sylogizmu:

Niezależnie od światopoglądu i niezależnie od tego, czy jesteśmy pro, czy contra, musimy przyjąć jedną z dwóch ewentualności: homoseksualizm jest ALBO wrodzony, ALBO nabyty.
Jeśli jest nabyty [np. w drodze wychowania, świadomego wyboru czy czegokolwiek innego], wówczas musimy założyć, że pewne środki są skuteczne w jego „promocji”. A ponieważ homoseksualizm jest de facto szkodliwy dla społeczeństwa [chociażby ze względu na jego implikacje demograficzne], to – przy całym szacunku dla homoseksualistów i wolności ich poglądów – działania mające na celu promocję czy jakiekolwiek wspieranie ideologii homoseksualistów są działaniem na szkodę społeczeństwa.
Jeśli natomiast uznamy, że homoseksualizm jest wrodzony, oznacza to dwie rzeczy, w zależności od stopnia zaangażowania emocjonalnego. Wariant pierwszy, zaangażowany bardziej, oznacza to, że jest on chorobą, którą należy leczyć. Wariant drugi, zaangażowany mniej, oznacza, że demonstracje w obronie wolności mają mniej więcej tyle sensu, ile sensu miałaby demonstracja gruźlików, publicznie kaszlących na każdego, na kogo się da. A dosadniej – że są [demonstracje] OKDP, gdyż przenoszą kwestie stricte zdrowotno – fizjologiczne na płaszczyznę ideologiczną.
Tertium non datur.

Szymonie kochany, znak to niewidziany, że całe niebo czerwone.

Shimon Samuels z Centrum im. Szymona Wiesenthala zaprotestował przeciwko bernardyńskiej Drodze Krzyżowej, przeprowadzonej w Wielki Piątek w Kalwarii Zebrzydowskiej. Samuels napisał, że

podczas wielkopiątkowej Drogi Krzyżowej, w której brały udział osoby ubrane w stroje z epoki, „Żydzi zostali przedstawieni w sposób stereotypowy”. Według niego, „ta antysemicka Droga Krzyżowa stanowi naruszenie zobowiązań Polski wobec Unii Europejskiej i Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie”.

Niestereotypowe przedstawienie Żydów podczas Męki Pańskiej wiązałoby się pewnie według tamtego Pana z ubraniem ich w spodnie z krokiem w kolanach i zmuszeniem ich do śpiewania Wołga, Wołga, mat’ rodnaja… ale ja nie o tym. Bo w zasadzie to zupełnie bez związku przypomniał mi się cytat z Dobrego:

Mańka, sprzątając ze stołu po kolacji, wtrąciła swój głos:
– Żydy są psie krwie, proszę panów, Chrystusa zamordowały!
– A co miały robić z Chińczykiem? – mruknął Heldbaum.
– Niech pan nie będzie taki mądry! Ja wiem, że Chrystus też był Żyd! Ale to był inny Żyd!
– Finezja interpretacyjna i geniusz retoryczny soborów mówi przez ciebie, niewiasto. Wniebowstąpisz! Pod warunkiem, że przyniesiesz nam teraz kawę.
Odtąd Heldbaum nie miał już czego szukać u służącej Karśnickiego.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że ten cytat pasuje mi akurat nie do Bernardynów.

Czwartek.

Jeszcze dzisiaj, jutro i weekend. A ja nawet jeszcze nie wiem, jaki długi. Prawdopodobnie nieszczególnie długi.

* * *

Wczorajszy półfinał… szkoda gadać. Szczególnie zniesmaczyły mnie wstawki reklamowe z Cantoną wpatrującym się we mnie. Szczególnie w tym kontekście. W finale zagrają finezyjni Angliczanie przeciwko zespołowi Deco przereklamowanemu z krewnym Giertycha w składzie. A ja – czekam na mundial.

* * *

Dzisiaj jadę na przegląd. Ciekawe, czy znajdą mi dziurę w całym.

* * *

Nic mi się nie chce. Ale o tym już chyba pisałem.

* * *

Podczytuję [bo jakoś nie mam klimatu do zaszycia się z książką na całą noc] Lwy Al-Rassanu G.G.Kaya. Rewelacja. Jeśli ktoś lubi sobie wizualizować w trakcie czytania monumentalne filmy historyczne z Hollywoodu a’la, dajmy na to, Ben Hur, to ta książka [i cały świat Kaya w ogólności] nada się, jak znalazł.

Kupa śmiechu z przewagą kupy.

Naczelny Kowboj RP powraca do telewizji. Kiedyś mi się podobał, potem pokłóciłem niemożebnie się z nim o liberalizację dragów, jeszcze później zaliczyliśmy Zlot Ciemnogrodu w Osieku, który to zlot wspominam bardzo miło… a potem WC zniknął. Nie żeby mi go jakoś specjalnie brakowało. Ale dzisiaj, czytając histeryczne reakcje „GW” i spółki, mam ubaw po pachy. Rządy PiSu nie dają mi co prawda satysfakcji fachowej, ale czasem mam za to wyżywkę z GW.

* * *

Zdecydowany tekst miesiąca [cytata z pamięci] z tejże wczorajszej GW: młyny Kościoła mielą widać zbyt powoli w stosunku do oczekiwań redaktorów „Dziennika”.. Buahahahaha! Jak to mawiał pan Zagłoba, Diabeł w ornat się przebrał i ogonem na mszę dzwoni. Tylko czekać, aż Pierwszy Teolog RP pod postacią Jana Turnaua zacznie krytykować lefebrystów za zbytni liberalizm.

Ścinki niedzielne.

Szybka miłość do Kooka przeszła mi tak szybko, jak nagle się pojawiła. Odczuwam pustkę wewnętrzną, chyba wypełni ją GIMP + xsane.

* * *

Po raz drugi w życiu obejrzałem wczora z wieczora Nagi instynkt. Chyba jednak dojrzewam emocjonalno – estetycznie, bo film zrobił tym razem na mnie duże wrażenie. I nie chodzi mi bynajmniej o scenę z kuciapką Sharon Stone.

* * *

Wyrzuciłem z GRAMPSa wszystkie media – będę przeskanowywał zdjęcia, bo podczas poprzednich podpięć miałem kompletny bajzel w nazewnictwie i rozdzielczości.

* * *

Zaległy kącik czytelniczy: Zły brzeg Piotra Patykiewicza. Dziwna książka. Prawie zawsze miejsce akcji i bohaterów sobie wizualizuję, a tym razem scenerii nie byłem w stanie podpiąć do żadnego ze znanych mi miejsc. Dziwna książka, dziwny klimat. Warsztatowo w zasadzie bez zarzutu [przynajmniej dla mnie], ale na kolana nie rzuciła. 6.5/10. A dzisiaj zabieram się za Lwy Al Rassanu G.G.Kaya. I na razie koniec z kupowaniem książek, bo jest kilka innych priorytetów. No chyba że wyjdzie jakiś Sapkowski, Ziemkiewicz, Pilipiuk, Grzędowicz albo Ziemiański.

* * *

Piszę felieton do majowego Histmaga. Nie mam koncepcji, nie mam polotu, nie mam pomysłu. Męczę się.

Sto gram, sto gram, niech żyje, żyje nam – wpis patetyczny w formie i treści.

GRAMPS obchodzi piąte urodziny. Czytając przygarść wspominków okolicznościowych stwierdziłem, że rządzi nami przypadek. Don opisuje, że GRAMPS narodził się w gruncie rzeczy przypadkiem – ojciec miał dość Windowsa, on sam dostał do obróbki lelawy plik GEDCOM… dopisał mały parser/viewer… potem go namówili, żeby posłał to na SF… a potem to się rozrosło, ludzie zaczęli podsyłać patche, tłumaczenia, poszło… i jakoś idzie dalej. Studium przypadku – ale nie takiego case study, ile raczej random factor study 😉

Podobnie rzecz ma się ze mną. Mimo, że Linuksem zajmowałem się w jakimś tam zakresie od dłuższego czasu, nigdy nie miałem tyle samozaparcia, żeby na niego się zmigrować w stopniu wykraczającym poza odpalanie na zasadzie bo ja jestem linuksiarz. Dopóki pewnego dnia nie kupiłem LinuxMagazine z artykułem o GRAMPSie. Artykuł był niespecjalny [bo i program do skomplikowanych w obsłudze nie należy], ale dowiedziałem się z niego tyle, że jest program do tworzenia genealogii na GPLu. Wystarczyło, wsiąkłem.

Od dłuższego czasu miałem problemy z koligacjami. Karygodnie wręcz nie kumałem własnej średniodalszej rodziny [co nie byłoby jednakowoż takie tragiczne, jako że nie spotykamy się zbyt często], ale co gorsza, nie kumałem również rodziny mojej Żony [co było już dużo gorsze z racji przeróżnych kuzynek, kuzynów, szwagierek et consortes w wieku ślubno – reprodukcyjnym, co implikowało obecność na weselach i nieodmiennie towarzyszącą temu rozpacz genealogiczną, kto od wujka Bronka, a kto od cioci Heni]. Zacząłem więc robić drzewko, wspomagany odwiecznym umiłowaniem tworzenia tabelek, diagramów, zestawień i takich tam. Drzewko rosło… Niepostrzeżenie zaczęło mnie to wciągać do tego stopnia, że zacząłem się dopytywać i węszyć w górę, na boki…

Teraz prace straciły na intensywności. Ale po jakimś czasie… odechciało mi się przełączać na windę tylko po to, żeby coś tam sprawdzić, coś odczytać. Zacząłem szukać programów mi faktycznie potrzebnych. SUSE nadawał się do tego chyba najlepiej z dystrybucji, z którymi miałem do czynienia [Slackware, Mandrake, RH, Knoppix]. Potem przyszła frustracja, że wiecznie na Windę przełącza mnie Ula. Więc zrobiłem oddzielne konto, poinstalowałem potrzebne programy… I tak dalej.

Aktualnie na małomiękkiego Żona przełącza się tylko półzawodowo [programy do PITów, których jeszcze nie ściągnąłem pod Linuksa i BPH, z którym mam jeszcze małe problemy], ja niemalże w ogóle.

A wszystko przez to, że pewnego dnia nie chciało mi się przełączać na windowsa z SUSE, na którym zainstalowałem sobie GRAMPSa. Bez niego nie chciałoby mi się prawdopodobnie wyrzucić billware’u do tej pory. Sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam. Z nadzieją, że uda mi się kiedyś odrobić w polu kredyty zaciągnięte od community.