Ścinki panabalawejderowe.

Marek Balawajder ani mi swat, ani brat. RMFu nie słucham. Tekst powstał w oparciu o onetowy nius, jak to w tym RMFie panowie Balawajder i Sołtys pracowników niszczyli, ale – w sumie bez większych modyfikacji – mógł powstać w oparciu o dowolny artykuł tego typu. Do niegdysiejszych przypadków panalisowych też by pasował.

tl;dr – główne zarzuty to robienie nadgodzin i zbyt luźne odzywki do pracowników. W artykule za paywallem próbowali dokleić do tego molestowanie, ale chyba nieszczególnie im wyszło, więc zostanę przy tych dwóch.

*

Veni, vidi, vici, chciałoby się rzec. W moim życiu zawodowym bywało podobnie – z tą różnicą, że od moich „balawajdrów” [balawajderów?] nie szło się nauczyć zawodu [choć moi prawdziwi nauczyciele zawodu prezentowali faktycznie poziom]; co najwyżej parę faktycznie przydatnych trików i technik.

I mając małe dziecko i mocno nieszczególne oszczędności i prawie całkowity brak wsparcia finansowego ze strony rodziny [z racji braku możliwości, nie braku chęci] potrafiłem czy to zmienić robotę, czy to rzucić wypowiedzeniem i pójść na swoje i założyć firmę z laptopem na kredyt. I z perspektywy czasu – niczego nie żałuję, a już na pewno nie finansów. I… nie – nie biegam codziennie w stustopniowym mrozie, nie żuję co rano pszczół, nie robię pompek na jednym palcu, nie biegam triathlonów [ani nawet półmaratonów]. Jestem w zasadzie normikiem, może tylko z ekstremalnie niską tolerancją na takie zachowania, typ choleryczno-sangwinistyczny. Ale nawet dzisiaj ta ekstremalnie niska tolerancja nie pozwoliłaby mi na bezproduktywne!!! wypłakiwanie się w społecznościówkach, jaki to buu zły pracodawca – tylko pewnie zrobienie tego samego, co iks lat temu.

I pewnie znów wyszedłbym na tym lepiej. Bo gdybym okazał się skutecznym whistleblowerem [kolejne sprostytuowane określenie], to pewnie zostałbym w takim czy innym kisielu na dłużej – bez motywacji do przeskoczenia na wyższy poziom. Bo motywacja, PT Szanowni, nie musi być tylko pozytywna – te wszystkie owocowe czwartki i multisporty, że aż się chce pracować w internesznl inwajronmencie na zagranicznych panów [co samo w sobie nie jest złym pomysłem – szczególnie z punktu widzenia zagranicznych panów]. Może być również negatywna – że wpadasz w taki dół i narastający wk*w, że musisz zrobić coś ze sobą i swoim życiem, jeśli nie chcesz mieć rozwodu i udaru przed trzydziestką.

Swoją drogą ciekawa rzecz: kontestatorzy „kultury zap*u” [przynajmniej widziani z perspektywy onetu i im podobnych] zdają się nie dostrzegać, że nie da się zjeść ciastka [tworzyć wyłącznie „fajne miejsca pracy”] i mieć ciastko [tworzyć warunki i motywację dla młodych ambitnych]. Bo „fajny” system, z whistleblowerami, kompulsywną ochroną praw pracowniczych, niemożnością pierdnięcia bez oskarżenia o mobbing i innych takich, prędzej czy później kończy na śmietniku historii jako nieefektywny, bo przychodzi Chińczyk czy inny Rajesh i zabiera robotę setkom korposzczurów przez kilka kliknięć relokatora, dla którego jesteś tylko komórką w excelu [albo nawet tylko składnikiem jej sumy, bo menedżerowie nie operują przecież na tak niskim poziomie kont analitycznych, jak Twoja pensja, hahahaha!].

To nie Chiny apelują o „ochronę rynku pracy”, wydając na to ciężki szmal.

*

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że o moich balawajdrach nie umiem dzisiaj nawet myśleć źle. Serio serio i naprawdę. Nauczyli niewiele, ale dali impuls do zmiany – czyli coś, czego nie dostaniecie od żadnego ąę szefa do rany przyłóż. I z którym zostaniecie 3x dłużej, niż powinniście.

A co dopiero wzmiankowany, który – co nawet przy górze niechęci przyznają jego przeciwnicy – pomimo całego swojego ąturażu potrafił nauczyć rzemiosła dziennikarskiego jak mało kto.

*

Jako ekonomicznemu Austriakowi wypada mi również dodać, że w dostatecznie wolnym rynku takie upierdliwości bywają po prostu wliczone w wynagrodzenie [lub ogólne poczucie satysfakcji z pracy] i mogą być zwyczajnym przedmiotem [niewypowiedzianego oczywiście i prawdopodobnie wyłącznie mentalnego] targu z samym sobą. Jeśli przy szefie-idiocie i zarobkach powiedzmy 8k netto [przykład teoretyczny] rzucasz wypowiedzeniem na stół i wychodzisz z drzwiami, a przy tym samym szefie i zarobkach powiedzmy 14k zaciskasz zęby i siedzisz w robocie, bo przyzwyczaiłeś swoją kobietę do tego czy owego, to po prostu wyceniasz swoją godność na 6k netto i tyle. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle; każde z nas, co trzeba, zrobi dla chleba, jak śpiewa Bukartyk.

*

A tak już na całkowitym marginesie: jak to jest, że krzyki, awantury i wyzwiska są be w miejscu pracy – ale cacy w rodzinie, skoro całe źródło patologii w rodzinie to przemoc fizyczna i ekonomiczna, a walki ze słowną ze świecą szukać? Czyżby dlatego, że podział przemocy fizyczno-ekonomicznej i psychicznej biegnie po linii wacka? Mówić o tym niedobra jest…

QOTD

Bezrobocie w Nigerii pozostaje częściową zagadką. Jeszcze w IV kwartale 2020 roku sięgało ono 33,3%, jednak Krajowe Biuro Statystyki (NBS) zmieniło sposoby liczenia wskaźnika. Nowe badanie siły roboczej zaczęło wykazywać sześciokrotnie niższe wartości, ponieważ do pracujących zaliczono osoby zatrudnione w wymiarze 1-19 godzin na tydzień. Za zatrudnionych uznano też rolników prowadzących gospodarstwa na własny użytek. Aktualnie oficjalne Nigeryjskie bezrobocie wynosi 5% (dane z 26 lutego 2024 za III kwartał 2023 r.), po kwartalnym wzroście o 0,8% [źródło]

Inkąpetąs, część osiemnasta.

Hej dziewczyno o o, spójrz na misia a a. A jeśli spojrzałaś na misia, zrezygnowałaś z przyjścia na rozmowę, nie odbierasz telefonów i nie raczysz nas o tym poinformować, wymyśl w swoich mocnych stronach na CV – nie wiem – 90/60/90, doktorat z haftu krzyżykowego czy umiejętność wzdryngiwacza CNC, a nie „doskonałe umiejętności zarządzania”, „dobre umiejętności interpersonalne”, czy „wysoką kulturę osobistą”.

Urodziłem się w Łańcucie jako syn dwóch studentów.

Ale nie, poważnie. W porównaniu z okresem sprzed pół roku ilość aplikujących specjalistów jest… przytłaczająca. Jeszcze parę miesięcy temu ciężko było znaleźć specjalistę, a dzisiaj w ofertach można przebierać. Czyżby Wielki Fakap na horyzoncie?

I

Ty tak specjalnie teraz mówisz o brudnych podstawkach do szczoteczek dzieci, a rozmawialiśmy o brudnej podstawce twojej szczoteczki. Tak żeby tylko zmienić temat. Takie oglądanie cudzej belki.

Zapiski rozwodnika.

Niedoczekanie Wasze… rozwodnika z linuksem.

Staż podobny, więc i sformułowanie uprawnione… Zaczęło się wengi wengi lat temu od jakichś paździerzowatych instalacji RH i usunięcia pamiętnego kiedyś błędu ze źle podlinkowaną jakąś biblioteką, z którego byłem dumny, jak nie wiem co. Potem [chyba potem] przyszedł GRAMPS, jeszcze później GIMP, przedostatnio rekompilowane po wielokroć darktable, i późniejszy Slackware, a finalnie Ubuntu rozgościło się na moim desktopie na dobre. W tzw. międzyczasie niekorzystanie z windowsa stawało się coraz łatwiejsze, z uwagi na wzrastającą ilość serwisów przeglądarkowych.

Zadecydowały trzy rzeczy: DaVinci Resolve, gry i poboczne aplikacje video. O ile DVR istnieje w pingwiniej wersji i pewnie dałoby radę to zainstalować, to jednak zwyczajnie brakuje mi na to czasu. Montaż niezawodowego filmu z urlopu z zeszłego roku zakończyłem dopiero gdzieś koło marca, a bawić się z instalacją parę godzin tylko dla świadomości, że wszystko, co potrzebne, mam pod linuksem, i dla skorzystania z tego sumarycznie parunastu-parudziesięciu godzin rocznie na stare lata już mi się nie chce.

Aplikacje video od Topaz Labs nie są może jakoś super używane, ale nawet głupia konieczność przełączania się pomiędzy systemami dokładała mi niewielką cegiełkę do ścianki niechęci ogarnięcia tego raz a dobrze. Tym bardziej, że wszystkie żywotne poświadczenia wciąż miałem zapisane na linuksie i zaraz i tak trzeba było resetować. Dość upierdliwe wyjście – choć przynajmniej w części z premedytacją; do niedawna jeszcze te drobne upierdliwości [np. dziesięciosekundowe opóźnienie przy bootowaniu] dokładałem samodzielnie, nie chcąc zbyt prosto przechodzić do windows. Nie przeczę, dało mi to przez te paręnaście lat w sumie chyba dość solidną wiedzę o unices, choć za eksperta żadną miarą się oczywiście nie uważam.

Gry – do tego wniosku doszedłem parę dni temu, ale to ostatecznie przelało czarę. Przez ostatnie parę lat nie grałem prawie w ogóle, za całość rozrywki starczał mi einstein i [dawno temu] cały pakiet bsdgames, z genialnym symulatorem wieży kontrolnej atc na czele. Rzeczywistość złapała mnie w miętkie z całkiem innej strony.

Bo niezauważalnie dla mnie tak się jakoś złożyło, że zatraciłem umiejętność odcinania się w odpoczynku, co stawało się coraz większym problemem – tym bardziej, że mój czas pracy rzadko kiedy kończy się już po wyjściu z biura. Coraz głupsze seriale czy TV nie przynosiły upragnionego resetu, do książek potrzebowałem odstać swoje u okulisty, a do [nadmiaru] alkoholu żywię jakiś taki zdrowy sceptycyzm… W zeszłym tygodniu zrekonfigurowałem tylko gruba i poprzenosiłem najważniejsze poświadczenia na Windows. Bo tak, jak wcześniej za niechęcią do Okien stała niechęć do mitrężenia czasu przy grach, tak ostatnio przyszła konstatacja, że oklapnięty z sił marnuję i tak czas przy einsteinie i na społecznościówkach [czasowo więc wychodzę tak samo dramatycznie], ale nie daje mi to już nawet żadnego poczucia odsapki.

I jak na razie powrót do Windowsa okazał się strzałem w dziesiątkę. Czasowo spędzam teraz porównywalnie tyle samo czasu przy Hitmanie, co wcześniej przy wspomnianych już pierdołach, ale za to po wstaniu od komputera mam dużo większe wrażenie wyczyszczonej głowy i skuteczniejszego relaksu. Okulista też już załatwiony, zatem całkiem teoretycznie wydaje mi się, że w październiku narodził się nowy ja. Świecie, nadchodzę!…

No i może film z tegorocznych wakacji uda mi się zmontować wcześniej, niż w marcu przyszłego roku. A żadnych VM nie będę instalował, przynajmniej na razie.

Ale żeby w pasjansa bez reklam nie można było zagrać bez wykupionego abonamentu?… Dajcie spokój, panie, kto to widział…