Książka, jak już wiadomo, nieszczególnie gruba, więc i lektura poszła szybko, wystarczyły mi niecałe dwa dni.
Pod względem ilości elementów fantastycznych „Żmija” pozostaje daleko w tyle nawet za trylogią husycką. O ile bowiem tam sztafaż historyczny przetykany był magią nader często, tutaj element nadprzyrodzony na dobrą sprawę jest jeden, wszystkie konsekwencje fabularne są jedynie wariacjami na ów temat i tej wersji będę się trzymał pomimo, iż kreacja fantastyczna zajmuje sporą część książki. Tytułowa żmija pełni rolę łącznika między wspomnianymi na okładce epizodami z historii Afganistanu: powstrzymania Aleksandra Macedońskiego, powstrzymania Anglików, powstrzymania Sowietów i – jak zdaje się mówić Sapkowski – powstrzymania obcych, którzy AD2009 znów najechali ich kraj. Owa ciągłość historyczna jest niestety najmocniejszym elementem spajającym książkę, bowiem fabuła została tu zaserwowana w ilościach homeopatycznych.
„Żmija” jest bowiem jednoaktówką. Króciutkim obrazkiem z ruskiego blamażu w Afganistanie, ściśniętym – nie licząc onirycznych wizji – niemalże wyłącznie do jednej, jedynej lokalizacji fortyfikacji sowieckich. Po wycięciu paru dłużyzn mogłaby znaleźć się w jakimś zbiorku opowiadań, wydawanie jej jako książki to lekkie nadużycie. Tym bardziej, że rozciągnięcie materiału z opowiadania na książkę może stwarzać nie do końca bezsensowne poczucie, że książka jest w niezerowej części pisana na siłę, co przekłada się prosto chociażby na przyjemność, płynącą z lektury. Jeden wątek to stanowczo za mało. Waham się również z umieszczeniem słowa „nadużycie” w kontekście frazy „sf-f”. Owszem, element nadprzyrodzony jest i stanowi, jak wspomniałem, główny wątek książki, ale, inaczej niż w trylogii husyckiej, nie przeplata się on płynnie z rzeczywistością. Ot, pojawia się coś, co pojawić się nie powinno, ale poza tym świat pozostaje do bólu rzeczywisty.
Do bólu – dosłownie i w przenośni. Sapkowski na kilkudziesięciu stronach popełnił bowiem kawał dobrej literatury wojennej, czy wręcz literatury bezprzymiotnikowej. Dalej bowiem jest to proza żywa, pulsująca eksplozjami, ogłuszająca terkotem AK-47, wreszcie z umiarem przystającym konwencji serwująca onelinery, do których autor nas przyzwyczaił i odzwyczaić nie chce [„krew nie woda, geny nie fistaszki”]. Wymagać zresztą od fachowca w tej materii sugestywnych opisów bitew to jak prosić profesora matematyki o znalezienie miejsca zerowego zadanej funkcji liniowej.
Jestem w stanie zrozumieć, że książka komuś może się spodobać. Amatorzy militariów czy opowiedzianych nieco inaczej zwykłych, życiowych historii dokumentalnych z pewnością mogą ją polubić. Z oceną, czy „Żmija” może spodobać się dotychczasowemu czytelnikowi Andrzeja Sapkowskiego, wolałbym jednak się wstrzymać. Oczywiście może w tym miejscu paść zarzut o skostniałym myśleniu o literaturze, co jednak mogę odbić tezą o dużym ryzyku, nieodłącznie związanym ze zmianą gatunku – Grzędowicz mógl z horroru „Księgi Jesiennych Demonów” przeskoczyć do równie nieracjonalnego, a tylko lekko odmiennego gatunkowo „Pana Lodowego Ogrodu” i nic się nie stało, ale już RAZowi za zupełnie niefantastyczne „Ciało obce” oberwało się solidnie. „Żmija”, mimo deklarowanych wtrętów fantastycznych, pozostaje de facto beletrystyką ze wszech miar ziemską, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Również z potencjalnym zniesmaczeniem tych, którzy po Sapkowskim oczekiwali Sapkowskiego.