Wszystko już było.

Ubuntu 9.04 dla NetworkManagera w moim do bólu typowym systemie było tym, czym NEP dla ZSRR. Niezauważalnym mgnieniem oka, w którym konstrukcja z gruntu zepsuta do głębi, diabolicznie zaprojektowana od podstaw i totalnie schędożona w implementacji zadziałała prawidłowo na przekór wszystkim przewidywaniom i zwykłej ludzkiej logice.

Ale jak po NEPie bolszewia wróciła na stare tory, tak i u mnie NetworkManager wpadł w stare, znane koleiny po zainstalowaniu karmicznego koali. RedHat ma zapewne jakiś tajny protokół z MS, w którym zapewnia o swojej nieingerencji w ten przypadkowo kompilujący się kawałek kodu. Inaczej faktu, że moja najzgodniejsza pod słońcem DWL-G520 od bodajże szóstki nie potrafi dogadać się z NM, a puszczona z palca via wpa_supplicant gra i buczy, nie potrafię sobie wytłumaczyć.

Czerwone paranoje.

Niby absolutnie nic nowego, a jednak takie ujęcie tematu rozczłonkowało mnie na atomy:

„To jest po prostu nieuczciwe” – twierdzi Johnny Olsson z Byggnads w „Oestran Lokaltidningen”. „Polacy zarabiają 80 koron za godzinę, podczas gdy stawki w naszej branży kształtują się od 145 do 170 koron za godzinę. Żądamy, aby dostawali przynajmniej 150 koron” – podkreśla przedstawiciel Byggnads.

A ordynarni Polacy po prostu nie chcą. Źródło. I dlatego jak pies do jeża podchodzę do czerwonych dobroczyńcow ludzkości, chcących uszczęśliwiać mnie na siłę.

„Żmija”, Andrzej Sapkowski.

Książka, jak już wiadomo, nieszczególnie gruba, więc i lektura poszła szybko, wystarczyły mi niecałe dwa dni.

Pod względem ilości elementów fantastycznych „Żmija” pozostaje daleko w tyle nawet za trylogią husycką. O ile bowiem tam sztafaż historyczny przetykany był magią nader często, tutaj element nadprzyrodzony na dobrą sprawę jest jeden, wszystkie konsekwencje fabularne są jedynie wariacjami na ów temat i tej wersji będę się trzymał pomimo, iż kreacja fantastyczna zajmuje sporą część książki. Tytułowa żmija pełni rolę łącznika między wspomnianymi na okładce epizodami z historii Afganistanu: powstrzymania Aleksandra Macedońskiego, powstrzymania Anglików, powstrzymania Sowietów i – jak zdaje się mówić Sapkowski – powstrzymania obcych, którzy AD2009 znów najechali ich kraj. Owa ciągłość historyczna jest niestety najmocniejszym elementem spajającym książkę, bowiem fabuła została tu zaserwowana w ilościach homeopatycznych.

„Żmija” jest bowiem jednoaktówką. Króciutkim obrazkiem z ruskiego blamażu w Afganistanie, ściśniętym – nie licząc onirycznych wizji – niemalże wyłącznie do jednej, jedynej lokalizacji fortyfikacji sowieckich. Po wycięciu paru dłużyzn mogłaby znaleźć się w jakimś zbiorku opowiadań, wydawanie jej jako książki to lekkie nadużycie. Tym bardziej, że rozciągnięcie materiału z opowiadania na książkę może stwarzać nie do końca bezsensowne poczucie, że książka jest w niezerowej części pisana na siłę, co przekłada się prosto chociażby na przyjemność, płynącą z lektury. Jeden wątek to stanowczo za mało. Waham się również z umieszczeniem słowa „nadużycie” w kontekście frazy „sf-f”. Owszem, element nadprzyrodzony jest i stanowi, jak wspomniałem, główny wątek książki, ale, inaczej niż w trylogii husyckiej, nie przeplata się on płynnie z rzeczywistością. Ot, pojawia się coś, co pojawić się nie powinno, ale poza tym świat pozostaje do bólu rzeczywisty.

Do bólu – dosłownie i w przenośni. Sapkowski na kilkudziesięciu stronach popełnił bowiem kawał dobrej literatury wojennej, czy wręcz literatury bezprzymiotnikowej. Dalej bowiem jest to proza żywa, pulsująca eksplozjami, ogłuszająca terkotem AK-47, wreszcie z umiarem przystającym konwencji serwująca onelinery, do których autor nas przyzwyczaił i odzwyczaić nie chce [„krew nie woda, geny nie fistaszki”]. Wymagać zresztą od fachowca w tej materii sugestywnych opisów bitew to jak prosić profesora matematyki o znalezienie miejsca zerowego zadanej funkcji liniowej.

Jestem w stanie zrozumieć, że książka komuś może się spodobać. Amatorzy militariów czy opowiedzianych nieco inaczej zwykłych, życiowych historii dokumentalnych z pewnością mogą ją polubić. Z oceną, czy „Żmija” może spodobać się dotychczasowemu czytelnikowi Andrzeja Sapkowskiego, wolałbym jednak się wstrzymać. Oczywiście może w tym miejscu paść zarzut o skostniałym myśleniu o literaturze, co jednak mogę odbić tezą o dużym ryzyku, nieodłącznie związanym ze zmianą gatunku – Grzędowicz mógl z horroru „Księgi Jesiennych Demonów” przeskoczyć do równie nieracjonalnego, a tylko lekko odmiennego gatunkowo „Pana Lodowego Ogrodu” i nic się nie stało, ale już RAZowi za zupełnie niefantastyczne „Ciało obce” oberwało się solidnie. „Żmija”, mimo deklarowanych wtrętów fantastycznych, pozostaje de facto beletrystyką ze wszech miar ziemską, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Również z potencjalnym zniesmaczeniem tych, którzy po Sapkowskim oczekiwali Sapkowskiego.

Bądź modna i oryginalna, wybierz swój styl i opiekunkę.

Przede mną – dwie parki. A w każdej parce – takie same czarne włosy, spięte gumką w kucyk, taka sama paraskórzana kurtka, zakończona szerokim ściągaczem, sięgająca ledwo na zadupie i odsłaniająca opinające dolne strefy stanów niskich jasne, bawełniane giezła, te same obcisłe dżinsy, wpuszczone w taki sam fason pomarszczonych ciżm [ciżem?…] Różnicę znalazłem bez trudu, kryła się nie tylko w kolorze ciżem [ciżm?], ale i odcieniu kurtki.

* * *

A na słupie – ogłoszenie. Poszukuję opiekunki od zaraz. I zrobiło mi się przeraźliwie smutno. Bo moje dzieci nie są aniołkami, ale nigdy przenigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby w ten sposób wyrażać się o nich publicznie.