Noc Naukowców 2014.

Nie ogarniam tej imprezy. Tzn. ogarniam doskonale, ale nie w takim kształcie. Do kroćset, ileż więcej rzeczy możnaby było obejrzeć przez cały weekend? A tak, przeciętny homo faber po całym tygodniu ogarnie wszystkiego cztery, pięć, góra sześć pokazów i chwatit; za relatywnie niewiele większy pieniądz i organizację weekendową obejrzałby to rząd wielkości gości więcej. Z punktu widzenia „racjonalności ekonomicznej” [jednostkowy koszt „osobozobaczenia”] to porażka jakaś jest.

Co do meritum – w tym roku było nieźle. Nie grałem co prawda w blackjacka, nie chcąc ponownie narażać na straty Koła Matematyki Finansowej UJ, ale i tak było fajnie. Na ASP – wykład o sztuce projektowania ubioru i trendach [nie, żebym się sam na niego pchał…] Jak na fascynującą tematykę – nawet nie najgorzej. Na AGH – bicie monety aluminiowej [moja prośba o małą złotą wprawiła studentów w lekkie zakłopotanie] i jakieś walki robotów. Gwoździem programu była jednak prezentacja Scratcha – pełnoprawnego następcy Logo, umożliwiającego maluchom wejście w świat kodowania. Bardzo dumny Fork popełnił samodzielnie kilka programów skryptów, w pewnym momencie zaczynając nawet samodzielne hacki, ale chyba najlepsze było to, że do zabawy dały się wciągnąć nawet siedzące obok trzecioklasistki! Sam porysowałem parę wielokątów i stwierdzam, że zarówno pod względem koncepcji, jak i technikaliów [rzecz nie wymaga instalacji] rzecz jest bardzo udana. Jeśli zastanawiacie się, jak do kodowania wciągnąć Wasze dzieci, Scratch wydaje się naprawdę bardzo dobrym punktem startowym. No chyba że one kodują już w Haskellu, wtedy przepraszam.

Potem – UJ i wykład o dokonaniach polskich archeologów w delcie Nilu, całość bardziej w konwencji „making of”, niż stricte reportażu o sukcesach. W planach było jeszcze planetarium na Orlej, ale ekipie zaczął urywać się film i wróciliśmy do domu. Reasumując – wielkiego szału nie było, ale ze względu na Scratcha właśnie wieczór uważam za całkiem udany. Na przyszły rok trzeba będzie tylko jeszcze przyjrzeć się programowi wcześniej, niż w ostatniej chwili…

Jak zakładałem firmę produkcyjną i co z tego wynikło.

Ze Starym miałem kontakt w sumie… w sumie nie wiem, jak to określić. Twarz i osobę kojarzyłem od dawna, ale jakoś nigdy nie rozmawialiśmy specjalnie „off the record”. I tylko kiedy wyjeżdżał, bąknął coś o tym, że bardzo chciałby założyć coś swojego, ale nie ma nikogo od organizacji, bo sam woli zająć się robotą. Bąknięcie odłożyłem z tyłu głowy na lepsze czasy.

Przedostatnio objawił się Młody. Ma całą kupę czasu, jeszcze większą kupę chęci i otwartą głowę. I Stary, i Młody, i ja mamy w zasadzie z czego żyć – a jednocześnie każdy z nas ma to, czego nie mają inni: Stary przepotężną wiedzę, Młody czas do roboty, chęci i głowę, ja – jakąś tam praktykę w kwestii rozkręcania projektów. Ty nie masz nic, on nie ma nic, ja nie mam nic – razem zakładamy fabrykę!

* * *

Kasa. Potrzeba mnóstwo kasy na początek. My jej nie mamy. Pożyczać nie chcemy, to już ustaliliśmy przy pierwszym telefonie. Ale, jak zauważyłem, to nie tyle przeszkoda, ile kwestia do przejścia. Ponieważ w dającym się przewidzieć horyzoncie czasowym nie będziemy ciągnąć z fabryczki ani złotówki, można akumulować kapitał na mniejszych, niskokosztowych projektach. Dwa – biznesik wydaje się akurat ładnie skalowalny, góry szmalu wymaga dopiero przy zakładanej skali, do tego czasu można… no, można się skalować właśnie. Jeden problem to nie problem, next! Ale że to, że tamto, że owamto.

– Ale nie wiemy, co to ma dokładnie być. – Stary do mnie. – No właśnie – kuszę. – Możemy się spotkać i pogadać. Zobaczyć, czy coś w ogóle z tego mogłoby wyjść. Na spokojnie spisać listę potencjalnych przeszkód i zastanowić się nad sposobem ich obejścia. Sensowną przy naszej wiedzy analizę opłacalności interesu, jakieś mini-SWOT i ewentualnie listę rzeczy do pogłębionej analizy. Chcesz mieć coś własnego, prawda? Siądziesz 10 minut, spiszesz argumenty „przeciw”, ja ściągnę Młodego, pochwali się tym, co już zrobił, razem posiedzimy parę godzin i zastanowimy się. Jeśli coś się z tego urodzi, najwięksi na światowych rynkach za parę lat będą mieć mokro w majtach, a my – emeryturę mocno przed terminem. Jeśli nie – wszyscy stracimy najwyżej po parę godzin, a ja dodatkowo będę w plecy z jakimś plackiem czy czymś do herbaty, a to jest strata, z którą mogę nauczyć się żyć.

– No dobra – Stary do mnie. – Możemy tak zrobić. Właśnie mijała druga dekada sierpnia. Umówiliśmy się na następny telefon na początek września. Telefon – przypominam – na siad przy placku.

Wypadki odtąd potoczyły się szybko. Zadzwoniłem we wrześniu, weekend miał już zarezerwowany. Próbowałem zadzwonić po weekendzie – nie odebrał już telefonu. Przestałem kopać się z koniem i tylko głupio było mi przed Młodym za przedwczesne bicie piany.

* * *

Inny Młody opowiedział mi zasłyszaną historię, ponoć z życia, ale licho wie tych motywatorów, co u nich jest z życia, a co tylko na szkoleniach podłapali.

Grupa kumpli siedzi przy wódzie. Nagle pada pomysł: – A może by tak założyć knajpę? – Świetnie! – odpowiada chór w greckiej tragedii. – No to pod tę knajpę! – sru, następna kolejka. Rozmowa przechodzi na inne tory.

Mija pół roku.

Grupa kumpli siedzi przy wódzie. Nagle pada pomysł: – A może by tak założyć knajpę? – Świetnie! – odpowiada chór w greckiej tragedii. – No to pod tę knajpę! – sru, następna kolejka. Rozmowa przechodzi na inne tory.

Mijają kolejne miesiące, kumple piją razem jeszcze kilka razy i sytuacja się powtarza.

Przy kolejnym piciu, pomysłodawca założenia knajpy wypala: – A wiecie, co szwagier zrobił? Piłem z nim kiedyś i mówię do niego, że może by tak założyć knajpę. Za kilka tygodni patrzę, a on faktycznie zakłada tę knajpę. I teraz nieźle z tego żyje, skubany. – Te, pacz, wstrzelił się w rynek, je… – dalszą część epitetu zagłusza knajpiany wrzask. – No to pod tę knajpę! – sru, następna kolejka. Rozmowa przechodzi na inne tory.

Mija pół roku… Da capo senza fine.

* * *

Dalej uważaj „literaturę motywacyjną” za stek bzdur, śmiało. Jesteś przecież za inteligentn[a|y], żeby potrzebować rozpisanego od A do Z schematu podejmowania decyzji czy wysłuchiwać po raz pięćsetny czyichś tyrad o tym, że sukces zaczyna się od prawidłowego nastawienia, prawda?

EDIT wieczorny: Jack Ma: If you’re Poor At 35, You Deserve It. Jack Ma – a Ty?

Migawki edukacyjne.

Zadania na konkurs matematyczny starszego dziecka. W pewnym momencie pojawia się 4x/5 = 32. Zacięcie. „Mieliście równania z jedną niewiadomą?” „Taaak.” „No masz x+11 = 16. Ile wynosi x?” „No 5”. „Ale jak się to liczy?” „No po prostu x=5 i już”. Nie wie nic o przenoszeniu wyrazów na drugą stronę równania, o działaniach na obu stronach równania. Ale równania z jedną niewiadomą mają przerobione, odfajkowane i generalnie pozamiatane. Dziecko na ogół szóstkowe, szkoła z gatunku raczej lepszych, więc uwagi nie na miejscu wsadźcie sobie gdziekolwiek.

Na wieczornym biciu Ruska – znajomi z córą w pierwszej licealnej. Córa w liceum OGÓLNOKSZTAŁCĄCYM, jako jedyna klasa [matfiz] będzie mieć fizykę dłużej, niż pierwszy rok. W świecie, gdzie baza wiedzy ogólnej nabiera szczególnego znaczenia w kontekście przebranżowień, przyszły zawód trzeba niemalże wybierać już przy wchodzeniu do liceum, bo późniejsza zmiana kategorii jawi się niemal jako mission impossible. A z mojej klasy matfizowej ludzie pozdawali bezproblemowo na medycynę, dziennikarstwo, jakieś egzotyczne filologie… Ale wtedy było to liceum OGÓLNOKSZTAŁCĄCE, a nie kuźnia kadr dla restauracji i barów szybkiej obsługi.

Niech najjaśniejszy i najgwałtowniejszy szlag trafi Platformę Obywatelską.

I cytata, naprawdę również z wczoraj:

Ci programiści to jak dzieci są. Owszem, świetni fachowcy. Ale powiedzieć takiemu 2,5k EUR na rękę to za mało. Muszę mieć najlepszych albo przynajmniej dobrych, więc kupuj im konsole, masaże, coworking 24h, bo każdy pracuje w innych godzinach, a i tak rekruterzy dzwonią do każdego dwa razy w tygodniu. Znajoma kiedyś weszła do takiego biura, wyszła blada i wykrztusiła do mnie: „Ty prowadzisz firmę software’ową… czy przedszkole?”

A poza tym jest świetnie. Wg najnowszych sondaży, poparcie dla Platformy Obywatelskiej przekroczyło już piętnaście tysięcy procent i dalej rośnie.

Na jutrzejszą rocznicę.

„Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo (…)” znają chyba wszyscy, więc z okazji 120. urodzin Tuwima wynalazłem inne, też niczego sobie. Indżoj.

Idylla

Mnie wielkomiejski tłok i szum
I ludzie się znudzili…
Ja pragnę widzieć słodkich dum,
Sielanki i idylli.
To miejskie życie nuży mnie.
Pociągu w dal mnie zawieź!
Ja pola chcę, ja łączki chcę,
Ja chcę pojechać na wieś…

Ja pragnę mieć zielony las
Dokoła swej sadyby.
Po świeżym deszczu, w ranny czas
Tam chodziłbym na grzyby.
O, gdybym co dzień zebrać mógł
Grzybulków kosz pachnących!
I posłać cioci kilka sztuk,
Specjalnie tych trujących.

Jak miło rybki chwytać w sieć
I ptaszki smakowite…
Jak słodko jest zwierzątka mieć,
Uczciwe, pracowite…
Na bydło patrzeć i na psy,
Na osły i na świnie.
I tak wspominać, roniąc łzy,
O lubej swej… rodzinie.

Mieć mały, biały domek swój
I ławkę przed tym domkiem.
Na barwnych muszek patrzeć rój
I jeść chlebusia kromkę…
Niech pachnie kwiat,
Niech szemrze zdrój,
Niech drzewa się kołyszą,
A na tych drzewach, Boże mój,
Niech moje wrogi wiszą!

Bank

Jak czarne włochate kulki
Po banku toczą się srulki.

Skaczą, skaczą nad biurkiem,
targuje się srulek ze srulkiem.

Srulek srulkowi uległ
i biegnie do kasy srulek.

Liczy drżącymi palcami
i zmyka przed srulkami.

W klubzeslach z dala od kasy
siedzą srule-grubasy.

Srulki z uśmiechem lubym
kłaniają się srulom grubym.

A w głębi – w ciszy – wielki jak król
Duma
sam
główny
Srul.

Z lektur wakacyjnych – Tomek Michniewicz, „Swoją drogą”

Wiesz, taki kuter…

* * *

Podróżnik, radiowiec, dziennikarz. Jego przyjaciel, jego żona, jego ojciec. I trzy wyprawy. Z korporacyjnym księgowym ruszyć w interior ginącej, dzikiej Afryki. Z żoną, teatrologiem – do Arabii Saudyjskiej, matecznika klasycznego społeczeństwa islamskiego. Z ojcem, bluesmanem – do Nowego Orleanu. Na ich własne życzenie. Trzy wyprawy, trzy doświadczenia, trzy zakończenia.

W Sieci można przeczytać różne marudzenia. Że język egzaltowany, pozerski. Że mało opisu świata. Że to, że tamto, że owo. Cóż – bez wątpienia jest to zapis podróży, choć paradoksalnie opis podróży nie stanowi tam osi fabuły. O podróżach można pisać na wiele sposobów, a każdy z nich znajdzie swoich entuzjastów. Książki Pałkiewicza [„Pasja życia”] możnaby wydawać niemal w formie tabelek – byłem tu, widziałem to, przejechałem tyle i tyle. Kraśko z kolei [„Świat w pigułce, czyli Teksas jest większy od Francji”] próbuje wchodzić w buty gawędziarza – z jak dla mnie mizernym skutkiem, nawiasem mówiąc. Michniewiczowa maniera odpowiada mi najbardziej; sztafaż podróżniczy, stanowiący tło dla opisów ludzkich ścieżek i namiętności [podobnie jak u Łysiaka w jego pisaniu o sztuce, stąd wrzutka z „Kutra” na początku notki*] to jest zdecydowanie to, co lubię najbardziej. Jeśli chcę dowiedzieć się czegoś o cenach i sposobie dojazdu na drugi koniec świata, kupuję przewodnik Pascala. Z książek Michniewicza można zaś o podróżach dowiedzieć się co najmniej tyle samo, co o spotykanych ludziach. A może to tęsknota za niedoścignionym i niedefiniowalnym; za kutrem? Całkiem możliwe.

Truizmem jest stwierdzenie, że każda droga zmienia podróżującego. „Swoją drogą” nie stanowi wyjątku, choć dalsze brnięcie w wyjaśnienia wpływu podróży na bohaterów byłoby oczywiście spoilowaniem. Autorowi „Gorączki” nie można odmówić także sporej dozy szczerości, momentami ocierającej się o ekshibicjonizm i mogącej narazić go na zarzuty o poświęcanie relacji rodzinnej na ołtarzu kompozycji książki, szczególnie w ostatniej podróży. Ja jednak zarzutu z tego [o ile ma on jakikolwiek sens] robić Michniewiczowi nie zamierzam. Książkę czyta się świetnie i zdecydowanie ją polecam. Jeśli ktoś koniecznie potrzebuje oceny – 5/5.

* * *

* – esej Łysiaka można znaleźć bez problemu chociażby u Radka T. Jeśli jeszcze nie czytałeś, zarezerwuj sobie spokojne pół godziny na czytanie i kawę w trakcie lektury i po niej. Chociaż moim zdaniem lepiej będzie, kiedy sprawisz sobie z alledrogo „MW”, najlepiej przepiękne wydanie z 1984 – dostaniesz uzupełniające lekturę wzmiankowane w eseju reprodukcje obrazów Radziwilla oraz piękną książkę, nie do zastąpienia przez żadne ebooki. Twój wybór.

Jest li w istocie szlachetniejszą rzeczą znosić pociski zawistnego losu…

Zadzwonił. Fajnyyy!!!… słowem nie zająknął się o cenę. Od razu chce się spotkać, od razu prosi o merytoryczne rady. Luzik. Czternasta zarezerwowana, czekam.

Zadzwoniła. Umówiła się na jutro.

Ruszyłem w miasto.

* * *

Złapała mnie przez komórczana na mieście.

– Hahahahaha! – nie spodobało mi się to.
– Taaak, słucham. – odpowiedziałem grzecznie.
– Hahahaha! Bo wie pan, głupia sprawa wyszła. Umówiłam się z panem przed chwilą na jutro na dziesiątą. A dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że pan jest z Krakowa, hahahahaha!
– Codziennie rano też z tego powodu zwijam się ze śmiechu, zaiste. – odparłem. Żartuję, nie odparłem. Ale co sobie pomyślałem, to moje.
– … a ja jestem z Warszawy.
– Ach, faktycznie. Hahahaha! – przytaknąłem grzecznie. Shit happens, jestem wyluzowanym kwiatem lotosu, i tylko jedną umowę szlag trafił. Nic to, Basieńka. Nic to.

* * *

Już czternasta i trzydzieści, a słowika ni ma. Piórka głupstwo, bo odrosną, ale umowa – majątek! Dzyń dzyń!

– O kurna macana.
– Ależeco? – spytałem grzecznie.
– Bo wie pan, dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego w tamtym biurze patrzyli się na mnie jak na kosmitę. Bo ja się umawiałem z panem, ale pomyliłem namiary i pół godziny temu poszedłem do innego biura.
– Ahaaa!… – wybuchnąłem serdecznym śmiechem. – Ależ proszę pana, nic się nie stało. Zdarza się, wszyscy jesteśmy zapracowani. Akurat dzisiaj nie mam już spotkań, zapraszam do nas!
– Ale wie pan, będzie pewien problem. Bo ja już z nimi podpisałem umowę.

Poniedziałek poza tym minął spokojnie. Zostały mi jeszcze cztery dni wyzwań. Jestem wyluzowanym kwiatem lotosu na gładkiej tafli jeziora. Aha!

QOTN.

Sudd był tak cholernie zawiesisty, że każdy ruch sprawiał trudność porównywalną z operowaniem w warunkach przeciążenia sięgającego 10 gramów. [Jacek Manicki w tłumaczeniu „Grobowca” Lincolna Childa]

Akcja tego skądinąd znakomitego thrillera dzieje się na Ziemi. I całe szczęście, bo na takim Jowiszu przeciążenia sięgają pewnie paru kilogramów… Jak żyć, panie Newtonie?…

Na ósmą, na dziewiątą.

Chyba jedyną – ale za to przepotężną – zaletą wakacji w aktualnym Układzie jest dla mnie możliwość bieżenia do fabryczki na luźno pojęte okolice dziewiątej.

Przez całe poprzednie półrocze – i w sumie jeszcze dużo wcześniej – zdzierając się na ósmą z rozwozem Forków, miałem wielkie problemy z utrzymaniem symulacji ogarniania czegokolwiek w okolicach południa. Leczyłem je [te problemy znaczy] wpierw energetykami, później [po rezygnacji z energetyków] kawą, i nawet na początku nieźle mi szło, a potem… a potem wszystko wróciło do normy. To jest nienormalne, żeby w dzień spać, mówili. Zrób sobie badania na krew i cukier, mówili.

A potem przyszły wakacje. I nagle okazało się, że pomimo formalnie większego zapieprzu niż normalnie, kompensowanego „ledwo” zbieraniem się na dziewiątą, urlopu trwającego ledwo tydzień [pomniejszonego o czas spędzony za kółkiem kilkaset kilometrów i potrzebę odreagowania], południowa utrata świadomości i popołudniowe drzemki odeszły do lamusa nagle i stanowczo. Mało tego, nadganiając różne „todos” nieraz w pełnej kondycji zdarzało mi się wytrwać do wieczora, pracując po 12-14 godzin, a rano wstawać jak młody bóg. Paliwo z porannych kanapek wystarczało spokojnie do młodego popołudnia, dziewczęta olśniewały urodą, system podatkowy zachęcał do inwestowania i tworzenia miejsc pracy, a pogoda do optymistycznego spoglądania w przyszłość i podboju świata.

Dzisiaj znów pobudka na ósmą. Znów druga kawa pod rygorem nieprzytomności, znów wywijanie żołądka na drugą stronę kwadrans temu [i towarzysząca temu drożdżówka], znów rysujący się na horyzoncie imperatyw popołudniowej DT30 [Drzemki Technicznej 30 minutowej]. Wamać.

Cesarscy donoszą, że w jednym z CKGrajdołkowych liceów jakiś podzbiór masy uczniowskiej objęto w zeszłym roku imperatywem rozpoczynania dnia od drugiej lekcji. Na przeszkodzie poszerzeniu wynalazku, który okazał się nieprawdopodobnie efektywny [w postaci zwiększonej koncentracji uczniów choćby], stanęło jednak grono krów, muczących mantrę o „dłuższym dniu”.

Kolejna okazja do naprawy świata zaprzepaszczona.