Putin chce najechać Europę. Wie już o tym każdy. Podbił Krym. Najechał Ukrainę. Gruzję najechał. Nie ma dnia, żeby nie mówiono o tym w mediach.
Ale zaplanowany cel [tj. wyrąbanie przecinki do Morza Czarnego, bez którego Rosja pozostawałaby mocarstwem tylko teoretycznie] osiągnął… a pod Kijowem wciąż go nie widać. Coś te ciągoty imperialne mało przekonujące.
No ale przecież najechał Krym. I Gruzję. I prowokuje incydenty międzynarodowe.
Zgoda. Przelatuje swoimi samolotami nad okrętem, urządzającym manewry w pobliżu rosyjskich wód terytorialnych. Nie mając zresztą w tym kompletnie umiaru, bo co i rusz przechwytuje natowskie samoloty, znajdujące się w pobliżu ruskich granic. To tu, to tam…
Ale najechał Krym. I wzmacnia siły w obwodzie kaliningradzkim. Nawet „Newsweek” cytuje Antoniego Macierewicza mówiącego, że Rosja szykuje się do wojny z NATO. A ostatniomajowe [nie wiem, kiedy skończę wreszcie ten szkic…] „Do Rzeczy” – Szeremietiewa. Jakoś tak mam, że patrząc na przemawiające unisono elyty łapię się za portfel lub za serce, w zależności od okoliczności.
Trudno, żeby nie wzmacniali, skoro na terytorium RP mają znaleźć się bataliony wojsk amerykańskich i tarcza antyrakietowa.
Mi to chyba nic nie dogodzi. Sojusznicy wypinają się na nas – źle, realizują swoje zobowiązania – jeszcze gorzej…
A może to jednak nie tak?
Aktualna sytuacja geopolityczna wygląda dokładnie, jak przeciwieństwo starego przysłowia, że przyjaciół należy mieć blisko, a wrogów – daleko. Jako tako liczące się geopolitycznie, a bliskie nam Niemcy nastawione są – przynajmniej pod kątem wojny z Rosją – wyjątkowo pacyfistycznie. Wiernych przyjaciół [przynajmniej w warstwie deklaratywnej] mamy dwóch: Wielką Brytanię, odległą o nas o całą Europę i nie dającą podstaw do przypuszczeń, że jakby co, to zachowają się szczególnie inaczej, niż w AD’39, oraz USA, którym zebrało się na odpieranie rosyjskiej agresji [i, o czym już pisałem, zajęcia Krymu!] akurat na naszym terytorium z dużą dozą prawdopodobieństwa, że z ową Rosją będą bohatersko walczyć do ostatniego Polaka. Wielcy przyjaciele Polaków z dziada pradziada tak zresztą dbają o nasze zdolności obronne, że w naszym interesie od parunastu lat nie kwapią się nawet do zniesienia wiz wjazdowych…
No i osławiona zasada jednomyślności NATO, która może stać się dla nas gwoździem do trumny. Bo w razie czego na poparcie w ewentualnym konflikcie przez Grecję, która, wydrenowana kryzysem i wspólną walutą, w dowolnej chwili może nas sprzedać Putinowi za czapkę gruszek, czy Turcję, gdzie Erdogan rozgrywa swoje karty, jak chce [czego przykładem kryzys migracyjny] nie postawiłbym złamanego grosza. Czy wspominałem o Niemcach, którym na razie do ewentualnej wojny nijak nie po drodze?
Is fecit, cui prodest
Zarzut, jakoby to Rosja parła do konfrontacji, ciężko traktować poważnie w sytuacji, w której w latach 1991-2016 nie miała ona w Zachodnim Okręgu Wojskowym ani jednego związku taktycznego w sile dywizji lub wyższej [źródło]. Tak właśnie – ordynarny satrapa Putler, [który podbił Ukrainę, etc.] nie miał – do niedawna – na ów podbój wyszykowanej nawet dywizji! Co zresztą nie przeszkodziło mu w czasie wojny w Osetii – przechodząc do zdolności manewrowych – przerzucić drogą lotniczą i kolejową w ciągu paru dni 8000 żołnierzy i 700 pojazdów [wiki]. Jak to się ma do rotującej, międzynarodowej szpicy szybkiego reagowania w sile równej połowie tego kontyngentu…
Owszem, nielubiany sąsiad próbuje nas uzależnić energetycznie [kudos do „rusofobów z dziada pradziada” ze wskazaniem na Pawlaka i jego kliki PO-PSL, podpisującego lojalkę gazpromowską]. Owszem, działa wywiad. Owszem, do tej pory nie dostaliśmy wraku Tupolewa [bo i po co, skoro poprzedni „rusofobowie z dziada pradziada” położyli nań lagę?] To wszystko prawda; pierwsza prawda, nie spodziewajcie się tutaj sarkazmu.
Tylko że to tak wskazuje na plany inwazji, jak moje plany podboju rynku. To, że konkurencji życzę z całego libertariańskiego serca wszystkiego najgorszego, z premedytacją podrzucam im fałszywe wyceny zleceń i przeglądam ich bilanse nie oznacza raczej, że zaczaję się z bejzbolem na prezesów i rozpocznę proces monopolizowania rynku na siłę.
To nie Rosja ma niespłacalny dług, z którego nie ma szans wyjść inaczej, jak tylko przez reset. To nie Rosja staje się coraz bardziej państwem policyjnym [a przynajmniej to nie ex-rosyjscy whistleblowerzy opowiadają o powszechnej inwigilacji obywateli]. To nie Rosja posiada walutę światową, dzięki której żyje na koszt całego świata, i której to waluty nadchodzący kres zwiastuje jakościową zapaść w gospodarce. To NIE POD ROSJĘ wreszcie nasze dzielne elyty rychtują przecież całkiem zgrabny pakiet ustaw – ponadpartyjne przyzwolenie na 1066 [„bratnią pomoc”, której PiSowi wcale niespieszno uchylać, mimo bogoojczyźnianego zadęcia…], eksterytorialność urządzeń tarczy [na której zresztą Biedroń i okolica wyszli jak Zabłocki na mydle], ustawę antyterrorystyczną czy wreszcie zapis w ustawie węglowodorowej, umożliwiający wojewodzie kasację każdego postanowienia gminy. To nie Rosja dała zielone światło na zestrzeliwanie samolotów amerykańskich czy brytyjskich podczas interwencji w Syrii. To nie Amerykanom ani Brytyjczykom Turcja dostarczyła wyśmienitego casus belli, jakim było zestrzelenie myśliwca, który to casus belli pozostał niewykorzystany. To nie Rosja wreszcie zagrożona jest utratą statusu światowego mocarstwa dzięki Chinom…
Is fecit cui prodest. O nie-otaczaniu przez Rosję terytorium USA wianuszkiem państw sprzyjających nie chce mi się nawet pisać, a mapek nawet zamieszczać; zainteresowani, jeśli dotąd doczytali, mogą przypomnieć sobie, co działo się, kiedy bracia Kacapowie chcieli przetransportować ichniejszą „tarczę antyrakietową” na Kubę.
Program imprez okolicznościowych
Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi – nie sądzę, żeby wojna miała rozpocząć się od fizycznej agresji Rosji; ciężko byłoby sfabrykować wiarygodną wersję takiej agresji, nawet biorąc pod uwagę stopień współczesnego zdurnienia lemingozy.
Z drugiej zaś strony, jeśli tarcza w Redzikowie ma stać się czymś więcej, niż atrapą, to na ewentualną „false flag” dopiero po jej zarakietowaniu może okazać się za późno, bo perspektywa jej odparowania w trybie instant wydaje się być aż nazbyt oczywista [pamiętajcie, że kacapskie wejście w Syrii spowodowało masowy stukot opadających zachodnich szczęk]. Jeśli więc ten czarny pasjans ma wyjść, dwa terminy – a nawet jeden – wydają się niepokojąco pasować. Szczyt NATO wbrew pozorom wydaje się niezagrożony; stężenie oficjeli na warszawski cm2 każe wątpić, żeby rozgrywających stać było na takie ryzyko i taki gambit. Krakowskie ŚDM pasują tutaj dużo bardziej, dobra eksplozja w prime time [nie mylić z papabenedyktową eksplozją dobra] mogłaby wiele zdziałać pod kątem zrobienia odpowiedniego PR.
Co oczywiście nie znaczy, że po bezbolesnym zakończeniu ŚDM będziemy mogli odetchnąć z ulgą. Pamiętajcie, że nawet Macierewicz i Szeremietiew przestrzegają nas przed zbliżającą się wojną z Rosją. Na wątpliwe szczęście zawałowców deadline tego łżeproroctwa wypada wcześniej, niż planowany koniec budowy tarczy w 2018, bo nasze pikawki mogłyby tego nie wytrzymać. Moje fusy z kawy mówią mi, że jeśli dojdzie do przesilenia, to całkiem prawdopodobnie przed listopadem, bowiem mający spore szanse na zwycięstwo Trump nie wygląda na specjalnie zainteresowanego wojną światową; zdająca się mieć powiązania z wszelakiej maści „jastrzębiami” Hillary – i owszem.
Oczywiście, jeśliby ktoś domagał się takiego zapewnienia, bardzo chciałbym się mylić. Ale naprawdę ciężko zbudować spójną konstrukcję myślową w przeciwną stronę…