„Przekrój” R.I.P.

No i w końcu najprawdopodobniej przyszła kryska na Matyska.

„Przekrój” pamiętam jeszcze oczywiście nie z epoki Eilego, ale udało mi się przeżyć z grubsza świadomie jego czasy z „ostatnią stroną” i wierszykami Kerna [za sprawą których pierwszy i jak na razie ostatni raz wyłączono mi publicznie mikrofon – pamiętajcie, drogie dziatki, „Dnia chuligana” zdecydowanie NIE należy próbować recytować na andrzejkach szkolnych w piątej klasie szkoły podstawowej! a już tym bardziej w obecności pani wychowawczyni].

Zachęcam do lektury linku powyżej, choć nie prezentuje on sprawy w sposób zadowalająco obiektywny, a i jeden babol udało mi się odnaleźć. Z opowiadań znam przypadki tuż-powojennych profesorów AGH, którzy traktowali „P.” nie jako pismo satyryczne, a ledwo jako tygodnik dla ćwierćinteligentów. Nie jest również do końca prawdą, jakoby pismo prezentowało zdecydowaną postawę antynikotynową; wspomnianej w artykule rubryki „On/ona nie pali i ma rację” nie mogę oczywiście pamiętać, ale pamiętam rubrykę „Fajka mniej szkodzi”. Ale „P.” był z grubsza OK – choć poza naprawdę wyjątkowymi wyjątkami, po których zaczęło kojarzyć Andriollego i zakochało się w pewnych duńskich klockach na L., pacholę lekturę zaczynało i kończyło na ostatniej stronie. Ewentualnie przedostatniej, tej z krzyżówką z kociakiem. Aż w końcu „P.” przeniósł się do Warszawy, wziął i zdechł.

I jest to jakiś wyraz sprawiedliwości dziejowej. Po pierwsze – daje nadzieję, że nie wszystko da się wtłoczyć w schemat molochowatych wydawnictw ze sztancowymi japiszonami z durnowatej warszawki [„warszawki” jako stanu umysłu, nie lokalizacji] w tle. W tym aspekcie – co zdarza mi się raczej rzadko – staję po stronie krakusków z ich dulszczyzną, ciesząc się, że mimo postępującego otumaniania statystycznych nawet – po drugie – rynek odbiorców „długich felietonów o łechtaczce” [op. cit.] ma swoje granice. Szkoda tylko, że zadanie zbadania tychże granic przypadło w niewdzięcznym udziale tytułowi było nie było zasłużonemu dla polskiej kultury. Szkoda też, że starość i agonię miał „P.” raczej obmierzłą, ale zwalamy to na demencję starczą, sypiemy gustowny kurhanik [czy też zgodnie z krakowską tradycją – kopiec] i w rytm smooth jazzu rozchodzimy się do domu na małomęski kieliszek likieru, gdzie w zaciszu domowej biblioteczki czekają na nas książki Gabriela Maciejewskiego, złożone przez detepowca z piętnastoletnim doświadczeniem zawodowym, buahahahaha.

Jak torero na Nocy Naukowców w blackjacka grał.

W tym roku zaszczyciłem z corocznie chodzącym Forkiem… lizanie przez szybkę pińciuset rzeczy naraz w tempie ekspresowym [bo za 5 minut następny pokaz na drugim końcu CK Grajdołka] jakoś mnie nie kręci, ale profilaktyczną drzemkę udało się wykonać, więc udaliśmy się na kampus UJ. A potem – uprzedzając fakty – na AGH, gdzie pooglądaliśmy całą kupę robotów, słuchając o trendach, perspektywach i takich tam; niestety nie zdążyliśmy załapać się na wykład o ochronie informacji i jej zaszywaniu w obrazach – a szkoda. Ale ja o tym, co było przedtem.

Przedtem na UJ był wykład o matematyce w muzyce z mocno neurotycznym studentem, którego nadreprezentacja bystrych dziewczynek ze szkoły muzycznej, zadających dziwne pytania [c’mon… programy szkolne z roku na rok coraz ambitniejsze dzięki kolejnym ministrom edukacji, ale sinusoidy dla piątoklasistek?…] zdawała się intensywnie wybijać z toku wykładu. A jeszcze wcześniej – ciekawe warsztaty z samodzielnego wyrobu anamorfoz [naprawdę mało brakowało, a dostałbym dyplom z plastyki; ogrom ironii tej sytuacji docenić może jedynie ktoś, kto oglądał jakiekolwiek moje rysunki z kiedykolwiek, za wyjątkiem Mi-5, który niekojarzącej zbytnio nauczycielce podsunąłem dwa razy pod rząd…] Ale ja o tym, co było jeszcze bardziej przedtem.

Jeszcze bardziej przedtem wdepnęliśmy do sali, gdzie jeden student łoił przy zielonym stoliku w blackjacka, jedna studentka kręciła ruletką [w milczeniu, a tak bardzo chciałem usłyszeć „rięnewapli!”… szkoda], a druga przechadzała się bez bliżej określonego wektora wiodącego. W zasadzie nie pamiętam, czemu tam się znaleźliśmy… zdaje się, że ściągnął mnie obiecany wykład pn. „Matematyka na giełdzie”. Lub coś w ten deseń. Swoją drogą wykład odbył się po poniżej wspomnianej prezentacji, ale zdaje się nie było to nic ciekawego. Nie wiem, grałem.

Studentka wspomniała o możności zagrania w blackjacka przy sąsiednim stoliku. Akurat krupier pozbierał skarpetki po ostatnich grających i rozpoczął szukanie nowego naboru; po kilku chwilach zaoferował wytłumaczenie zasad, na co jako jednostka porządna i stroniąca od wszelkiego hazardu ochoczo przystałem. W tzw. międzyczasie Fork został zagospodarowany przez studentkę, robiącą Jej wprowadzenie do rachunku prawdopodobieństwa, więc ze spokojem usiadłem i wysłuchałem mocno nieskładnego opisu zasad gry, połączonego z nieco tylko składniejszym opisem strategii. Był piątek, okolice godz. 21:00, ja po całotygodniowym kieracie… cóż, jedyną przedstawioną strategią, którą byłem w stanie organicznie przyswoić, było: „dobieramy do 16 punktów, od 17 nie dobieramy”. Siadłem przy stole, obok mnie pięciu luda. Zaczęła się gra.

Poprzepalane obwody odpowiadają nie tylko za brak możliwości wyboru strategii, ale również za to, że nieszczególnie rejestrowałem z początku, co dzieje się przy stoliku. Poza komentarzem krupiera: „Obstawiajcie większe stawki, bo inaczej do 24:00 nie wszyscy zdążą zagrać”. Coś koło dwudziestu żetonów, coś koło czterech w stawce… W pewnym momencie zorientowałem się, że tych żetonów mam coraz więcej, a siedzący obok mnie – nie. Stosik urósł do jakichś trzydziestu paru, z wyjściowej ekipy trzymał się tylko jeden z jakimiś dwudziestoma, reszta walczyła o przetrwanie z paroma żetonami, a za sobą coraz częściej zacząłem słyszeć szepty: „Tyyyy, kurde! Pacz na tego gościa!” Czy to beginner’s luck, nie wiem, ale to nawoływanie do paczenia zaczęło mi się podobać. I tylko żadna nie chciała wejść w konwencję i z powłóczystym spojrzeniem zawisnąć na moim ramieniu.

Fork wrócił, siadł na kolanach. Okazało się, że dla mistrzów hazardu przewidziane są nagrody. 30 żetonów – ołówek, 50 – brelok, 70 – kubek, 100 – kostka sudoku. Oczywiście napiąłem się na kostkę i oczywiście pięć sekund po komunikacie zapomniałem, co jest po ile. Zwiększyłem stawkę do pięciu żetonów, bez podbijania, stosik urósł z trzydziestu paru do czterdziestu bez paru, co wciąż dziwiło mnie niemożebnie.

Ale my tu gadu gadu, a paznokcie rosną. Zjadłem czekoladkę, odsunąłem podszczypującego mnie nerwowo w oczekiwaniu na inne prezentacje Forka i spytałem, co mogę dostać za trzydzieści, bo iść już muszę. Krupier do mnie, że ołówek. Na widok ołówka musiałem byłem widocznie znów przejściowo stracić kontrolę nad mimiką, bo krupier dodał pospiesznie: „… ale jak pan zwiększy stawkę, to może pan zagrać o kubek”. Odparłem machinalnie: „Kubków to ja mam dużo w domu, kostka by się nadała”. A on do mnie: „No ale kostka po setce, więc sam pan rozumie”… a po chwili: „ma pan już ołówek… ale może pan zagrać vabanque o kostkę”.

Ja nie zagram? Ja???? Mruknąłem „kto bogatemu zabroni?” i poprosiłem o rozdanie. I ciekaw jestem, kiedy kończy się beginner’s luck. Z pewnością nie skończyło się wtedy, kiedy krupier z mocno wyrwaną z kontekstu miną [oni chyba zawsze tak mają] położył przede mną dychę pik, przykrywając ją jakimś asem. Jedną ręką zabrałem kostkę, drugą uścisnąłem dłoń krupiera, mruknąłem basowo [jak konwencja, to konwencja!] „Proszę mi wierzyć, gra z panem była dla mnie prawdziwą przyjemnością” i wyszedłem, żegnany entuzjastycznymi okrzykami licznie zgromadzonej przy zielonym stoliku gimbazy.

Swoją drogą, kostka nader podła, a ja nie umiem układać nawet Rubika. Ale nocny powrót w pielesze z tłumaczeniem Forkowi klasycznej definicji prawdopodobieństwa to zdecydowanie jest to, co tygryski lubią najbardziej.

Z prac rządu PO/PSL.

Żadną tajemnicą dla brylujących w pewnych branżach jest funkcjonujące od dłuższego czasu wyłudzanie VAT. Temat znany i lubiany, sport miły dla kieszeni i nierzucający się w oczy, wydawałoby się więc, że załatanie dziur i wdrożenie procedur jest bułką z masłem dla średnio rozgarniętego arkusza płyty gipsowo – kartonowej. Tym bardziej, że załatanie tej dziury [gupie 3.7mld zł w samym 2012 r., a i to op.cit. tylko wg baaaardzo ostrożnych szacunków] dałoby rządowi środki na wyposażenie związków partnerskich in vitro do walki z dopalaczami, ksenofobią i Jarosławem Kaczyńskim, nawet w Białymstoku.

Niestety, wspomniana płyta pozbawiona jest praw wyborczych, więc z jej rządów nici. Zamiast tego władzę nad finansami w RPRL sprawuje Platforma Obywatelska, której rządy zdają się rysować nawet ewentualność rządów owej płyty ziemią obiecaną.

Owa płyta bowiem wydaje się być zdolna [w połączeniu z informatykiem po gimnazjum, oczywista] do stworzenia najdurniejszej kwerendy, wyłapującej po[d]mioty gospodarcze, operujące w łańcuszku, w którym dochodzi do wyłudzeń VAT. Do stworzenia prostego, tajnego ratingu podejrzanych, opartego o KPI ważony konglomeratem adresu, wielkością kapitału spółki, relacją tegoż do np. zakupów w pierwszych dwóch miesiącach działalności, obywatelstwem udziałowców [co mogłoby wywołać falę ksenofobii w naszym prężnie rozwijającym się mocarstwie, ale o tym sza!]… Cojogodom… wystarczyłoby przyjrzeć się szczegółowiej procedurze zwrotu VAT. W Ministerstwie Finansów Najjaśniejszej nie zatrudniają jednak gimbusów… i może dlatego wpadli na inny pomysł.

Otóż urzędy skarbowe postanowiły… nie nadawać numerów NIP spółkom przemieszkującym w biurach wirtualnych bądź pod innym „wątpliwym” adresem. Tak z czapy. Choć oczywiście nie żeby tak explicite – żyjemy wszak w demokratycznym państwie prawa, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, więc pozór trza dać. NIPy oficjalnie więc przyznawane są… tyle, że z opóźnieniem. Na ogół, bo formalnych decyzji często brak, nie można nawet odwołać się od decyzji odmownej, której przecież nie ma. A k.p.a. czy co tam reguluje terminy, „się nagnie”. Xhejn, no. Trzy firmy, z którymi jestem już ugadany na współpracę, czekają na jeden numer już trzeci miesiąc, a mnie krew zalewa, bo już trzeci miesiąc powinienem je fakturować, a nie da się, bo ktoś w warszawce ma we łbie półkule nie tej części ciała, co trzeba. Maciupka fabryczka, produkująca tylko na PL, planująca wynająć halę po rozpoczęciu działalności. Firma usługowa, również tylko o zasięgu krajowym. Firma w zasadzie produkcyjna, osadzająca się wirtualnie tylko dlatego, że nie wie jeszcze, gdzie postawi maszynę. Jedyną winą tych trzech mafiozów pozostaje zgłoszenie się do biur wirtualnych, wykreowanych chwilowo na wroga publicznego, bo antysemity, spekulanty i homofoby przestały być chwilowo jazzy. Pani w US nie sili się już nawet na pozory i otwartym tekstem mówi, że przesłany jakiśtam papier „pomoże kierownikowi w podjęciu decyzji, czy przyznać NIP”. Nie „kiedy”, ale „czy”. Bantustan, po prostu bantustan. Szczegóły w drugim linku. Xhejn, xhejn, xhejn.

Ale takie sytuacje naprawdę pomagają. Dzięki nim jakoś ciężej mi paradoksalnie wierzyć, że Polska opętana jest siecią układów, a łatwiej – że wybraliście skończonych kretynów na miarę Waszych ograniczonych sił i możliwości. Choć w sumie pociecha marna, tylko i wyłącznie z gatunku „udowodniłem, że mam rację”. Ale… jak się nie ma, co się lubi, to się lubi ser podlaski. I walkę z wyłudzaniem VAT a’la Platforma Obywatelska.

EDIT: ponieważ wróbelki pieprzą, że ten tekst niewiele, ale jednak zaczyna żyć własnym życiem, spieszę donieść, że podane powyżej informacje są nieaktualne, ponieważ jedna ze wspomnianych kompanii otrzymała właśnie dzisiaj NIP.

Po dwóch miesiącach z okładem. Uczciwość nakazuje dodać, że ów okład jest naprawdę niewielki.

Na marginesie showroomingu.

W zasadzie zagadnienie mnie do niedawna nie tykało. Koniec końców paręnaście – parędziesiąt zł różnicy przy kupnie czegośtam do korpo [pomniejszone zapewne o koszty przesyłki z drugiego końca Polski], i to jeszcze wrzucalne w koszty, to w sam raz może nie tyle napiwek, ile forma docenienia [niechby tylko i mentalnego] uprzejmego sprzedawcy, który naprawdę wykazuje zainteresowanie w zaprezentowaniu mi tego czy owego. I dochodzi jeszcze koszt alternatywny w postaci pofatygowania się do innego sklepu / premii za ryzyko / siadu przed kompem i oczekiwania na przesyłkę. Ale ostatnio podczas kupna parapetu dla Forka zacząłem się poważnie zastanawiać nad etyczną stroną całej operacji.

Zabawek takich, jak wspomniany parapet, nie kupuje się od razu po obejrzeniu obrazka w necie – szczególnie, gdy jesteś dyletantem w materii i w sumie irracjonalnie wolisz przedmiot obejrzeć [jakby to cokolwiek wnosiło, hahahaha]. Poszedłem więc do sklepu i porozmawiałem ze sprzedawcą. Miły, sympatyczny, pokazał różnicę między modelami, troszkę pograł, wykazał zaangażowanie i w ogóle oświecił ciemną masę decyzyjną. Wyszedłem ze sklepu drapiąc się po głowie, bo z didaskaliami wyszło jakieś 3.6k, czyli kapkę przydrogo. A potem [choć zaręczam, nie planowałem wcześniej] zajrzałem do netu i niedługo potem kupiłem to samo za powiedzmy sześć stówek mniej.

Tutaj dygresja – na teksty „w Łomży nie ma teraz żadnej roboty” od przedwczoraj reaguję pękającymi zajadami. W paru sklepach muzycznych zdarzyło mi się być, ale Abix bije je wszystkie kubaturą. W zlokalizowanym było nie było na prowincji [no offence] lokalu siedzi pięciu chłopa i każdy z nich ma pełne ręce roboty, paczki z zamówień [via net, bo w czasie mojej godzinnej bytności tamże pojawiło się raptem dwóch klientów] piętrzą się nieustająco, jeden z owych pięciu podszedł do mnie z obowiązku, zaprezentował parapet z tegoż samego obowiązku, po czem przekazał mnie asap następnemu koledze i poleciał do swoich zajęć; pierwszy raz w życiu nie poczułem się urażony niecierpliwością sprzedawcy i wykazałem zrozumienie. Proszę mi więc nie wciskać więcej kitu o braku perspektyw na oemowej prowincji. W innych branżach jest zresztą tak samo.

Ale wracając do meritum. Z jednej strony nic się nie dzieje – sprzedawca w sklepie B&M ma płacone również od prób sprzedaży. Mamy wolny rynek. Niczego nikomu nie obiecuję. Ale niesmak pozostaje.

Przy, nazwijmy to, elektronice konsumenckiej, różnice cenowe dla porównywalnych poziomów nie są takie duże, ciekawie zaczyna robić się przy produktach nie tyle bardziej niszowych, ile nieprzeznaczonych dla ogółu [mniejsza podaż to mniejsza walka konkurencyjna – i niech ktoś powie, że wolny rynek nie działa]. Śmiało twierdzę, że dla instrumentów w okolicach 10k różnica może być [EDIT: jest – a to tylko net!] czterocyfrowa. Gdyby chodziło o zwykłe porównanie cen w dwóch sklepach, nie ma żadnego problemu – ale tutaj z pełną premedytacją pójdę do sklepu rzeczywistego, zajmę czas sprzedawcy i wzbudzę jego opcjonalną nadzieję na premię tylko w celu uzyskania informacji, potrzebnych do kupna towaru online. Jakoś tak… nie fair. Zupełnie, jakbym poszedł do hipermarketu na promocje wędlin tylko w celu zjedzenia darmowej kolacji. Ale z kolei płacić parę tysiaków więcej za realne zmacanie towaru i uprzejmego sprzedawcę nie mieści się nawet w moim systemie etycznym. Ot, dylematy przeczulonego.

QOTD.

Tendencyjny i mendowato dobrany cytat z Wikipedii dot. dolara zimbabwańskiego. To naprawdę nie jest rasistowska notka:

Ze względu na hiperinflację (w 2008 wynoszącą 231 milionów % w skali rocznej według oficjalnych źródeł[1], a 89 tryliardów (89×1021) procent według HHIZ[2]) kolejne nominały banknotów tracą swoją jakąkolwiek wartość (…)

1 sierpnia 2008 przeprowadzono denominację w stosunku 10 000 000 000:1, aby ograniczyć skutki hiperinflacji osiągającej w tym czasie 2,2 mln % rocznie (dziesięć miliardów do jednego)[3]. (…)

2 lutego 2009 dokonano kolejnej denominacji, tym razem w stosunku 1 000 000 000 000:1.(…)

Obecnie środkiem płatniczym w Zimbabwe jest dolar amerykański.

Nie żebym jakoś wierzył w lollara, ale oplułem się kawą o poranku.

Zimny wychów potomstwa, cz. LXXXII – Zróbmy więc prywatkę…

– Tatusiu, mogę zaprosić Jolkę, Jolkę, Jolkę i Jolkę? – to Fork Starszy.
– Nie wiem. Mama wróci na weekend, to pogadamy. Na razie nie.
– A ja mogę? – to Fork Młodszy. – I urodziny obiecaliście mi zrobić…
– Zobaczymy, powiadam. Pogadamy w sobotę.
– No bo jak przyjdzie Jolka, Jolka, Jolka i Jolka, to ja zaproszę Jolkę, Jolkę, Jolkę, Jolkę i Jolkę. Tatusiuuuu… – gdyby nie uszy, najszczęśliwiej rozmarzony, piękny dziecinny uśmiech Forka Młodszego rozkwitłby dokoła głowy. – tatusiuuu… wiesz, jaka będzie wtedy straszna kolejka do toalety?…

Kurtyna poszła siku.

Z porannej prasóweczki.

Wędkarstwo sportowe to wybitnie nie sport dla kobiet. Wyobraźcie to sobie: znaleźć dobre miejsce, dobrze zanęcić, odpowiednio zarzucić wędkę, zauważyć branie, umiejętnie podciąć, wyciągnąć… A potem co? Wypuścić? Nie do ołtarza?!

* * *

Z turnieju tenisowego wyrzucono kibica, który usiłował przekrzyczeć Szarapową.

Herbert uwspółcześniony.

Podczas porannej toalety uświadomiłem sobie, że Frank H. swoją epopeję napisałby dzisiaj zupełnie inaczej. I miałem sen…

Jak bowiem wiadomo – albo i nie – rzadkość wody na Diunie ukształtowała tam wszystko: zwyczaje, ekonomię, a nawet kulturę fremeńską. Dar wody, przysłowia, filtrfraki, wreszcie cena wody, wskutek której dla Atrydów jedną z największych oznak statusu i przebajecznego wręcz bogactwa tamże było, o ile dobrze pamiętam, kilka stawów czy fontann. Rzadkość wody nie wpłynęła jednak negatywnie na Fremenów, lecz ich po prostu ukształtowała tak, a nie inaczej. A co by było, gdyby na Arrakis panowało demokratyczne państwo prawa, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej?

NIC. W czasach przeddemokratycznych Fremeni żyliby sobie pewnie swoim rytmem, ale potem zmieniłoby się wszystko. Miałem sen…

Woda została wpierw uchwałą jakiegoś zgromadzenia ogólnego uznana za prawo Fremena, co zaskutkowało paroma międzynarodowymi inwazjami na na grupy tambylców, mające dziwnym trafem dostęp do know-how wydobycia przyprawy. Jakiś czas potem Harkonnenowie wprowadzili kartki na wodę. Po jakimś czasie Feyd-Rautha Harkonnen doszedł do wniosku, że to jednak czemuś nie działa, i puścił ceny wody na żywioł. Podniósł się wrzask czarnopomarańczowych obrońców sprawiedliwości społecznej, którzy w swoich odezwach do Fremenów wskazywali nieludzkość reżimu, nie troszczącego się nijak o fundamentalne prawa jednostek fremeńskich. Wkrótce więc prawo na Arrakisie zostało zmienione. Cena wody spadła znacznie wskutek urzędowych dopłat i już za chwilę każdy Fremen mógł się cieszyć dowolną ilością wody w zasięgu jego portfela [to się jakoś nazywało, nie pamiętam jak], co z uznaniem odnotowały organizacje broniące praw Fremena.

Niestety, światłe pomysły czarnopomarańczowych spełzły na niczym i cały misterny plan poszedł w grot-gończak. Cena wody ustabilizowała się co prawda na przystępnym poziomie, lecz sama ciecz okazała się nie do dostania. Na domiar złego rozwinął się czarny rynek, na którym owszem, była ona dostępna, ale po niewyobrażalnych cenach. Powołane w tym celu specjalne ministerstwo opublikowało po czterech latach wytężonej pracy raport wskazujący na źródło przejściowych niedoborów, którym okazali się fremeńscy spekulanci na żołdzie Bene Gesserit. Niestety, zmasowana akcja przeciw spekulantom, bulwersujące reportaże w TV, a nawet zdemaskowanie kilku Fremenów jako homofobów i zwolenników Jaros… znaczy się wygnanego księcia Leto Atrydy nie przyniosło efektu. Wody dalej nie przybywało, i tylko jakiś szaleniec nabredził jakąś książkę o rzeczywistości równoległej [albo prostopadłej, nie pamiętam], w której autorytarny książę w drodze po władzę zatroszczył się o wodę dla każdego.

Czarnopomarańczowi zwolennicy sprawiedliwości społecznej mieli jeszcze kilka pomysłów na rozwiązanie sytuacji, ale w tzw. międzyczasie zrobił się taki deficyt wody, że nawet czerwie wyzdychały i planeta przestała nadawać się do życia. Na Diunie wprowadzono więc zarząd komisaryczny i nawet dzisiaj w niektórych rejonach Galaktyki można usłyszeć jeszcze opowieści o antysemickich Fremenach, którzy swoją ksenofobią i zacofaniem doprowadzili do katastrofy ekologicznej, w czym nie pomogło nawet zaangażowanie postępowej i demokratycznej partii Harkonnenów. Kurtyna nie zdążyła opaść ani nawet zapaść, bo ukradły ją Bene Gesserit. Brakło nawet finałowego melanżu po melanżu.

A potem obudziłem się, skończyłem myć zęby i wyszedłem do pracy.