W tym roku zaszczyciłem z corocznie chodzącym Forkiem… lizanie przez szybkę pińciuset rzeczy naraz w tempie ekspresowym [bo za 5 minut następny pokaz na drugim końcu CK Grajdołka] jakoś mnie nie kręci, ale profilaktyczną drzemkę udało się wykonać, więc udaliśmy się na kampus UJ. A potem – uprzedzając fakty – na AGH, gdzie pooglądaliśmy całą kupę robotów, słuchając o trendach, perspektywach i takich tam; niestety nie zdążyliśmy załapać się na wykład o ochronie informacji i jej zaszywaniu w obrazach – a szkoda. Ale ja o tym, co było przedtem.
Przedtem na UJ był wykład o matematyce w muzyce z mocno neurotycznym studentem, którego nadreprezentacja bystrych dziewczynek ze szkoły muzycznej, zadających dziwne pytania [c’mon… programy szkolne z roku na rok coraz ambitniejsze dzięki kolejnym ministrom edukacji, ale sinusoidy dla piątoklasistek?…] zdawała się intensywnie wybijać z toku wykładu. A jeszcze wcześniej – ciekawe warsztaty z samodzielnego wyrobu anamorfoz [naprawdę mało brakowało, a dostałbym dyplom z plastyki; ogrom ironii tej sytuacji docenić może jedynie ktoś, kto oglądał jakiekolwiek moje rysunki z kiedykolwiek, za wyjątkiem Mi-5, który niekojarzącej zbytnio nauczycielce podsunąłem dwa razy pod rząd…] Ale ja o tym, co było jeszcze bardziej przedtem.
Jeszcze bardziej przedtem wdepnęliśmy do sali, gdzie jeden student łoił przy zielonym stoliku w blackjacka, jedna studentka kręciła ruletką [w milczeniu, a tak bardzo chciałem usłyszeć „rięnewapli!”… szkoda], a druga przechadzała się bez bliżej określonego wektora wiodącego. W zasadzie nie pamiętam, czemu tam się znaleźliśmy… zdaje się, że ściągnął mnie obiecany wykład pn. „Matematyka na giełdzie”. Lub coś w ten deseń. Swoją drogą wykład odbył się po poniżej wspomnianej prezentacji, ale zdaje się nie było to nic ciekawego. Nie wiem, grałem.
Studentka wspomniała o możności zagrania w blackjacka przy sąsiednim stoliku. Akurat krupier pozbierał skarpetki po ostatnich grających i rozpoczął szukanie nowego naboru; po kilku chwilach zaoferował wytłumaczenie zasad, na co jako jednostka porządna i stroniąca od wszelkiego hazardu ochoczo przystałem. W tzw. międzyczasie Fork został zagospodarowany przez studentkę, robiącą Jej wprowadzenie do rachunku prawdopodobieństwa, więc ze spokojem usiadłem i wysłuchałem mocno nieskładnego opisu zasad gry, połączonego z nieco tylko składniejszym opisem strategii. Był piątek, okolice godz. 21:00, ja po całotygodniowym kieracie… cóż, jedyną przedstawioną strategią, którą byłem w stanie organicznie przyswoić, było: „dobieramy do 16 punktów, od 17 nie dobieramy”. Siadłem przy stole, obok mnie pięciu luda. Zaczęła się gra.
Poprzepalane obwody odpowiadają nie tylko za brak możliwości wyboru strategii, ale również za to, że nieszczególnie rejestrowałem z początku, co dzieje się przy stoliku. Poza komentarzem krupiera: „Obstawiajcie większe stawki, bo inaczej do 24:00 nie wszyscy zdążą zagrać”. Coś koło dwudziestu żetonów, coś koło czterech w stawce… W pewnym momencie zorientowałem się, że tych żetonów mam coraz więcej, a siedzący obok mnie – nie. Stosik urósł do jakichś trzydziestu paru, z wyjściowej ekipy trzymał się tylko jeden z jakimiś dwudziestoma, reszta walczyła o przetrwanie z paroma żetonami, a za sobą coraz częściej zacząłem słyszeć szepty: „Tyyyy, kurde! Pacz na tego gościa!” Czy to beginner’s luck, nie wiem, ale to nawoływanie do paczenia zaczęło mi się podobać. I tylko żadna nie chciała wejść w konwencję i z powłóczystym spojrzeniem zawisnąć na moim ramieniu.
Fork wrócił, siadł na kolanach. Okazało się, że dla mistrzów hazardu przewidziane są nagrody. 30 żetonów – ołówek, 50 – brelok, 70 – kubek, 100 – kostka sudoku. Oczywiście napiąłem się na kostkę i oczywiście pięć sekund po komunikacie zapomniałem, co jest po ile. Zwiększyłem stawkę do pięciu żetonów, bez podbijania, stosik urósł z trzydziestu paru do czterdziestu bez paru, co wciąż dziwiło mnie niemożebnie.
Ale my tu gadu gadu, a paznokcie rosną. Zjadłem czekoladkę, odsunąłem podszczypującego mnie nerwowo w oczekiwaniu na inne prezentacje Forka i spytałem, co mogę dostać za trzydzieści, bo iść już muszę. Krupier do mnie, że ołówek. Na widok ołówka musiałem byłem widocznie znów przejściowo stracić kontrolę nad mimiką, bo krupier dodał pospiesznie: „… ale jak pan zwiększy stawkę, to może pan zagrać o kubek”. Odparłem machinalnie: „Kubków to ja mam dużo w domu, kostka by się nadała”. A on do mnie: „No ale kostka po setce, więc sam pan rozumie”… a po chwili: „ma pan już ołówek… ale może pan zagrać vabanque o kostkę”.
Ja nie zagram? Ja???? Mruknąłem „kto bogatemu zabroni?” i poprosiłem o rozdanie. I ciekaw jestem, kiedy kończy się beginner’s luck. Z pewnością nie skończyło się wtedy, kiedy krupier z mocno wyrwaną z kontekstu miną [oni chyba zawsze tak mają] położył przede mną dychę pik, przykrywając ją jakimś asem. Jedną ręką zabrałem kostkę, drugą uścisnąłem dłoń krupiera, mruknąłem basowo [jak konwencja, to konwencja!] „Proszę mi wierzyć, gra z panem była dla mnie prawdziwą przyjemnością” i wyszedłem, żegnany entuzjastycznymi okrzykami licznie zgromadzonej przy zielonym stoliku gimbazy.
Swoją drogą, kostka nader podła, a ja nie umiem układać nawet Rubika. Ale nocny powrót w pielesze z tłumaczeniem Forkowi klasycznej definicji prawdopodobieństwa to zdecydowanie jest to, co tygryski lubią najbardziej.