Matematyki Forka ucząc.

Pierwsza połówka nowej podstawówki. W jednym dziale, na jednym sprawdzianie – powtórzenie podstawowych działań algebraicznych, znajomość zegara [sic!], potęgowanie i szacowanie.

Moim faworytem jest szacowanie. Autora tego pomysłu powinni wykastrować, natychmiast. Za pozbawianie dzieci jednej z ostatnich ostoi pewności [no dobrze, przynajmniej do momentu, gdy cynizmem przesiąkną niemal organicznie] i logicznego myślenia we wszechświecie, gdy niemal wszystko inne zostało już zakwestionowane – oberżnięcie jaj i dół z wapnem. Natychmiast. Jak to w ogóle oceniać? Czy w działaniu typu 3109 * 218 prawidłowe jest wyszacowanie 3000 * 200, czy może raczej 3110 * 220? A może jeszcze jakieś inne? Który debil dopuszcza na tym etapie nauczania rozwiązania przybliżone? Czy to jest wprowadzenie do Królowej Nauk – napiszę to, już mi wszystko jedno – babskiego sposobu rozumowania typu „moje rozwiązanie też może być, bo też jest dobre – i Twoje też, i wszystkich innych też”? Jak gdziekolwiek później wymagać jakiejkolwiek precyzji myślowej, ścisłości wywodu czy spójności argumentacji, skoro od najmłodszego uprawia się logiczny postmodernizm? W imię ogólnoświatowej mylości dopuszczamy do matematyki debili, nie umiejących ogarnąć nie tylko algebry na poziomie młodszej połówki podstawówki, ale nawet obsługi kalkulatora?… Ręce opadają, nogi opadają, wszystko opada.

Poza tym, jak napisałem, powtarzamy działania alebraiczne i wprowadzamy potęgowanie. Potęgowanie ma chyba szczególne fory w kolejnych ministerstwach, bo nie dość, że wprowadzane przed mnożeniem i dzieleniem pisemnym, to jeszcze nie utrwalone porządnie już wprowadza zadania typu „podaj, do której potęgi należy podnieść 4, żeby otrzymać 64”. I może ogarnia mnie skleroza, ale na starym, komunistycznym matfizie logarytmy ogarnęliśmy dopiero w ogólniaku, co generalnie nie przeszkadza mi operować Królową w sposób generalnie dość wyrafinowany, a już na pewno zauważalnie wyższy od przeciętnej. Ale może wprowadzanie tylnymi drzwiami logarytmów nienazwanych przed mnożeniem i dzieleniem pisemnym jest fintą w fincie i wyrafinowaniem, które mnie przerasta. Bywa.

A to wszystko przecież to ledwo tzw. podstawa programowa! Ileż pola do popisu pozostaje w indywidualnej inicjatywie nauczycielskiej! Przez starszego Forka przeszedłem się do dyrekcji, bo w pierwszej klasie dostał był bombę za nieuprawnione użycie mnożenia, bo pomne ojcowskich i babcinych nauk bezczelnie POMNOŻYŁO! piętnaście jedynek, zamiast je na piechotę dodać! Tym razem przyszła odwilż; nauczycielka goni już zdaje się tylko na obliczenia w pamięci, zamiast „step by step” na kartce; głupie, ale można to jeszcze znieść.

Na koniec – nie dam wam satysfakcji i nie napiszę, że ten program realizowany jest przez rząd PiSu. Ten program – cesarzowi, co cesarskie, co najmniej w części dotyczącej szacowania, logarytmów nienazwanych nie kojarzę – tkwi w szkole najmniej od parunastu lat, niezależnie od tego, czy Polską rządzą czarni, czerwoni, zieloni czy seledynowi w błękitne traktorki. Tragiczne pokłosie chorego przekonania, że do matematyki nadaje się każdy – podobnego temu, że państwem może rządzić nawet kucharka. I że mojemu dziecku matematyka średniej zaniżać nie będzie. Wyniki takiego podejścia widać i tu, i tam.

4 myśli w temacie “Matematyki Forka ucząc.

  1. Szacowanie jest bardzo praktyczną umiejętnością – przeciętny człowiek rzadko potrzebuje natychmiast wiedzieć, ile dokładnie daje 36 * 37 (a jak potrzebuje, to ma kalkulator pod ręką), natomiast umiejętność szybkiej oceny na oko, że to gdzieś między 1300 i 1400, w wielu sytuacjach upraszcza życie. I nie wiem, gdzie tu jakiś „logiczny postmodernizm” – rozmyta odpowiedź to nie to samo co brak poprawnej odpowiedzi, chyba że nauczyciel jest debilem i uzna oszacowanie na milion za równie dobre jak na 1330.

    Polubienie

  2. Złośnik. Powiedz mi – szacowania uczyłeś się specjalnie w szkole, czy taką umiejętność nabyłeś niejako automatycznie, jako „produkt uboczny” biegłości algebraicznej? Obstawiam to drugie – bo nawet średnio rozgarnięty makak sam z siebie wykoncypuje, że np. w sytuacji rozdzielności mnożenia względem dodawania do wyszacowania wystarczy wziąć największe składniki. Tego nie trzeba uczyć, do tego wystarczy praktyka – a czasu na praktykę brak właśnie np. dlatego, że dedykowane zajęcia poświęca się szacowaniu…

    Nawiasem mówiąc, podany przez Ciebie przykład jest idealną demonstracją „sztuki dla sztuki” takich „nauk”:
    1. W repetytorium do rozdziału takich przypadków „ze środka” nie uświadczysz, po prostu się ich nie omawia – tylko i wyłącznie przypadki typu „209 * 305”. Więc wszystkich przypadków i tak tym nie zrobisz.
    2. Do tej pory nie wiem, skąd wziąłeś „między 1300 a 1400”, dla mnie było to coś pomiędzy 30^2 a 40^2. Czas, który poświęciłem na [bezskuteczne] odtworzenie Twojego toku rozumowania i dokładniejsze doszacowania, w innej sytuacji spokojnie wystarczyłby mi na pełny rachunek.
    3. … co pozwala mi ponowić pytanie „jakiej dokładności zażąda pan nauczyciel i DLACZEGO moja dokładność jest niedokładna”? Gdzie tu miejsce dla przymiotnika „ścisły”?
    4. Weź pod uwagę, że berbecie uczone takich metod od małego są po prostu uczone, że szacowanie wystarczy, co z dużym prawdopodobieństwem dla wielu uprości się do „to jest zbyt trudne, żeby to liczyć”. Zdaje się, że nabijamy się z Amerykanów, dla których jest to powszechne podejście…

    Polubienie

  3. Umiejętność szacowania nabyłem w ramach efektu ubocznego, ale z matmy zawsze byłem orłem, więc nie jestem reprezentatywnym przypadkiem. O detale nie będę się kłócić, bo podręcznika nie widziałem – mówię tylko o zasadzie. A ścisłości dzieciaki jeszcze przez lata posmakują tyle, że im bokiem wyjdzie, więc tu bym się nie obawiał.

    Polubienie

  4. Też nie jestem reprezentatywnym przypadkiem – z tych samych powodów. I właśnie chodzi mi o to, że dzieciaki ścisłości smakują coraz mniej – masowe [przynajmniej jeszcze do niedawna] kursy wyrównawcze z matmy na pierwszym roku studiów są tego najlepszym dowodem.

    Polubienie

Dodaj komentarz