Film, który nie ma szans.

Poszedłem, obejrzałem, wróciłem zachwycony. Polecam.

Na sali – być może z racji mocno nietypowej pory, być może z racji tytułu – towarzystwo takoż nietypowe: parę babć, kilka parek typu wieczna oazówka w archetypicznej kiecce do kostek i filozof w brylach jak denka od butelki – no i wasz uniżony narrator, wyglądający oczywista jeszcze gorzej. Ale przynajmniej nie było wykształciuchowego bydła i pierwszy raz od niepamiętnych czasów w kinie smród popcornu ani żadne małpie odgłosy nie znieczuliły mi percepcji. Więc ogólnie na plus.

Sam obraz – cóż. Nawet jeśli komuś nie spodoba się przesłanie, warto pójść dla odtrutki. I tylko szkoda, że reżyser, pokazując idealizm pół na pół z pragmatyzmem, sam wykazał się naiwnością przemięszaną z kompletnym wyczuciem taktyki. Bo „Cristiada” mimo sympatii indywidualnych nie spodoba się przecież żadnej grupie zorganizowanej. Choć parę recenzji pozytywnych weźmie – z przekory i złośliwości prasy katolskiej. Fabuły nie chce mi się streszczać, możecie poczytać ją sobie tu, o.

Nie spodoba się miętkim chłopcom katolickim [siakoś tak odruchowo przychodzi mi do głowy niepiszący już tutaj taki jeden – no offence – oraz Hołownia, nie wiem właściwie, czemu; może ze względu na przeczytany wczora z wieczora wywiad z Terlikowskim?] Tam katolicyzm ma dwojakie oblicze – jest i łagodna stanowczość księdza-staruszka z głową w wieczności, ale jest też i waleczność rąk zaciśniętych na karabinach w obronie wiary, !Viva Cristo Rey!; nie ma półuśmiechów i żadnego zakłopotania wobec ranienia niewierzących myślą, mową, uczynkiem i ołowiem. Ale nie spodoba się też z innego powodu, głębszego: nie zawsze w obronie dobra / religii warto lecieć na rympał z szabelką na wraże hordy [co przytrafiło się armii Narni w finale pierwszej części – od tamtego czasu nie mogę opędzić się od myśli, że jeśli Dobro nie wykupi lepszych strategów, to Ἁρμαγεδών mamy generalnie przegwizdany…]. Czasem trzeba sobie przypomnieć oklepaną jak tyłek mało asertywnej gimnazjalistki prawdę Pattona, że wojna nie polega na bohaterskim umieraniu za ojczyznę, ale sprawieniu, żeby te skurwznaczy ci z drugiej strony okopu bohatersko umierali za swoją. Czasem nie trzeba pisać na forach, jak nam źle, tylko posłać przodem zwiad, wykupić generała, schować się za zasłoną, a z hukiem i tętentem kawalerii wypadać generalnie rzadko, tylko kiedy poza patrzącą kamerą gra nam patetyczna muzyka. Film nie spodoba się miętkim posoborowcom – Msze odprawiane są tutaj oczywiście przedsoborowo i nie dość, że na czele ludu, a plecami doń, to jeszcze zawsze na podwyższeniach! horror jakiś normalnie. A premodernistyczne zagajenia typu „dlaczego mam iść do spowiedzi? Pan Bóg przecież wszystko widzi!” [głupie gadki generalskie były widać w tamtych czasach odpowiednikiem wymiany za przeproszeniem poglądów na forach…] przedsoborowy ksiądz ignoruje z uporem godnym lepszej sprawy i idzie z Komunią św. gdziekolwiek dalej. Na film nie pójdą pewnie bywalcy starbuniów czy gdzie się teraz chodzi – kobiety są piękne, zdecydowane i w sukniach do kostek, mężczyźni wąsaci, wyprostowani i jak nie wygarniakowani, to przynajmniej wysombrerowani, momentów brak, a wszystko aż kipi nie tyle od monumentalności, ile od prostej realizacji „niech wasza mowa będzie ‚tak, tak, nie, nie'”. Film odpuszczą sobie amerykańscy recenzenci konserwatywni – rewelacyjnie rozpisana rola ichniejszego ambasadora, Dwighta Morrowa jako arcyłajzę „dyplomacji roponośnej” stawia go w zasadzie w roli mediatora, którego racją bytu nie jest żaden humanitaryzm [może zresztą nie ma być, nie dojrzałem], a koncesje wydobywcze na meksykańską naftę.

No i oczywiście film nie spodoba się głównym antagonistom przesłania, o czym pisać nie muszę. Nie muszę, ale jeszcze Was pomęczę, bo dopiero się rozpędzam i dobrze mi z tym. Z miejsca straciłem nadzieję, że film spodoba się czerwonym, jako że ukazanie ich w przynależnym im proweniencyjnie ekosystemie, czyli jako bandę tępych, sadystycznych bandytów, mordujących i gwałcących bohatersko głównie kobiety i dzieci, z naczelnym arcykretynem w postaci prezydenta Callesa wywołać może reakcję tylko jednego typu. Obraz nie ma szans u ateistów; nie dość, że pokazuje, do czego w linii prostej prowadzi urzędowa implementacja „oddzielenia” [słowo daję, niektóre frazy z przemówienia Callesa wydają się być żywcem skopypaszczone z co poniektórych joggerów tutaj, czytaliście jednego z drugim, zanim Was zbanował {lol}, a będziecie pół filmu recytować z pamięci], to jeszcze nie stawia w złym świetle katolików, no bo niby jak? Katolicy w „Cristiadzie” są generalnie normalni, nie uprawiają antysemityzmu [przeniesienie za przeproszeniem „polskich obozów koncentracyjnych” do Meksyku to chyba jeszcze mimo wszystko za duże przegięcie na obecnym etapie historiozofii], za to są konkretni, niezgorzej strzelają i hektolitrami łoją tequillę. A co gorsza, werbują w swoje szeregi Andy’ego Garcię [werbownik w postaci Evy Longorii jest raczej epizodyczny i nie pozostawia w sumie trwałego wrażenia], generała i ogólnie bohatera narodowego, który ma czelność przez dłuższy czas pozostawać ateistą, ale – uwaga! – walczyć przeciw socjalistom w obronie wolności i nawrócić się dopiero w końcowej części filmu, co już – jak na film o ambicjach globalnych – jest ultraskandalem. I nawet na końcu nie dostaje dziewczyny, na co już zupełnie brak mi pejoratywnych określeń.

A wobec braku poparcia grup zorganizowanych filmu nie ratuje już literalnie nic. Ani zgrabny montaż. Ani zgrabny scenariusz [moje wyrobienie kinowe plasuje się w rankingu na pozycji „pomidor!”, aczkolwiek scenarzysta kpił sobie ze mnie po wielokroć okrutnie, rozwiązując sztampowe wątki w sposób zawsze niekonwencjonalny]. Ani sale kinowe pozbawione smrodu popcornu i gimbazy. Ani piękne zdjęcia. Ani wreszcie gwarancja całkowitego odlotu do czasów, gdy prawie wszystko było normalne. Przynajmniej w porównaniu do sztafażu współczesnych skandynawskich kryminałów, których czytam chyba ostatnio faktycznie za dużo. To zaiste jest film, który nie ma szans. I chyba dlatego warto go obejrzeć. Bo czyż dżentelmen nie podejmuje się wyłącznie przegranych spraw?

Aha, z tymi hektolitrami łojonej przez bohaterów tequilli to licencja poetica była. Ale sam fakt, że jeden z drugim trzaska szklankę, a potem bez badania alkomatem wsiada na swojego caballo, mógłby wystarczyć do zakazu kinowego. Gdyby tylko wcześniej się zorientowali.

2 myśli w temacie “Film, który nie ma szans.

  1. Bottoms up!

    EDIT: ale ale, żeby nie było. Nasza sympatyczna korespondencja odnosi się tylko do dystrybucji, misja w filmie ukazana jest z przynależnym jej optymizmem – czego brakło w notce, nasza wojna jest wygrana i Chuck ma być – i nie zaspoiluję chyba za bardzo, jeśli napiszę, że tak jest. Tego właśnie optymizmu [jego brak, aczkolwiek przegrane też bywają piękne, o czym zdaje się już kiedyś rozmawialiśmy] trochę na co dzień mi brakuje.

    Polubienie

Dodaj odpowiedź do torero Anuluj pisanie odpowiedzi